[ Strona główna ]

RACJE

numer 4

Styczeń 2021


Barbara Stanosz

WOLNOŚĆ OD ROZUMU


Prawo do żywienia nierozumnych przekonań jest w naszej kulturze tradycyjnie respektowane. Nikt nikomu nie zabrania przyjmowania fałszywych lub bezpodstawnych założeń ani wyprowadzania z czegokolwiek wniosków w sposób nie skrępowany żadną logiką, z Arystotelesową włącznie. Wolno też uważać za pewne lub wysoce prawdopodobne zdania, których uzasadnienie jest bardzo wątłe albo metodologicznie wątpliwe, i które wobec tego rozum doradzałby traktować z rezerwą.

Respektujemy również swobodę wyrażania nierozumnych przekonań. Wolno je ujawniać wprost, formułując owe przekonania w słowach lub pośrednio, manifestując fakt, że się je żywi, w zachowaniach niewerbalnych.

Uważamy to za dobre ludzkie prawo wynikające z elementarnych zasad zdrowego współżycia społecznego, które ludzkość skodyfikowała pod mianem praw człowieka; dokładniej – z prawa do wolności myśli i słowa.

A jednak przeciwdziałamy irracjonalizmowi ludzkich przekonań, stosując liczne, mniej lub bardziej formalne kryteria i środki. Czynimy to, ponieważ wiemy, że niczym nieograniczone praktykowanie prawa do wolności myśli i słowa miałoby fatalne skutki zarówno dla jednostek, jak i dla społeczności ludzkich. Przekonania człowieka są bowiem, obok jego osobistych interesów, determinantą podejmowanych przezeń działań, a przekonania fałszywe popychają do działań jałowych, nieskutecznych lub przeciwskutecznych z punktu widzenia owych interesów. Interesy indywidualne zaś są w społeczeństwie na ogół wzajemnie powiązane w sposób obliczony na względnie harmonijną kooperację.

Najbardziej oczywistą formą kontrolowania prawa do żywienia nierozumnych przekonań jest powszechny obowiązek edukacyjny: egzekwując go zaszczepiamy młodemu człowiekowi pewne racjonalne przekonania jako obowiązujące. Nagradzamy w tym procesie tych, którzy przyswajają sobie owe przekonania chętnie i skutecznie, opornych zaś karzemy co najmniej oznakami dezaprobaty. Odmawiamy zatem ludziom prawa do swobody przekonań w dziedzinie elementarnej fizyki, biologii, matematyki itd. Kogoś, kto praktykowałby taką swobodę jako osoba dorosła, odsuniemy od rozmaitych form społecznej współpracy, a w szczególnie drastycznych przypadkach skażemy na pełną izolację.

Represjonujemy w tym sensie nie tylko arbitralność przekonań w sprawach objętych programem edukacji powszechnej. Pełnienie rozmaitych ważnych ról społecznych wymaga pełnego konformizmu wobec wyspecjalizowanych dziedzin poznania składających się na Królestwo Rozumu: nowoczesną naukę. Konformizm taki nazywamy posiadaniem odpowiednich kwalifikacji. Obejmuje on zarówno akceptację pewnego obszernego fragmentu dorobku nauki, jak i gotowość do posługiwania się nim w standardowy sposób, opisany przez klasyczną logikę, oraz do przypisywania poszczególnym teoriom, twierdzeniom, czy prognozom nie większej pewności, niż na to zasługują z uwagi na stopień swego uzasadnienia. Za niedostateczne uznamy na przykład kwalifikacje pedagoga, który jest ignorantem w dziedzinie psychologii rozwojowej, czy ekonomisty, który – powiedzmy – lansuje jako niezawodny środek antyinflacyjny posunięcie skądinąd kosztowne, a niesprawdzone, lub takie, po którym spadek inflacji nastąpił w zaledwie paru bardzo specyficznych przypadkach.

W większości spraw nie tolerujemy też odchyleń od tzw. przekonań zdroworozsądkowych, mimo że nie należą one do oficjalnej nauki. Reagujemy na nie co najmniej deprecjonującymi epitetami („głupota”, „naiwność” itp.) i również traktujemy je jako dyskwalifikujące z punktu widzenia wymogów rozmaitych ról społecznych. Na przykład ministra finansów, który planowałby przyszłoroczne wpływy podatkowe, zakładając, że tym razem obywatele, poruszeni jego morałami, nie odpiszą fikcyjnych darowizn od swoich podatków, uznalibyśmy za osobę niekompetentną do sprawowania tego urzędu.

Czy kryteria, według których tolerujemy albo w takiej czy innej formie represjonujemy irracjonalność ludzkich przekonań, są dobrze określone i czy stosujemy je konsekwentnie? Łatwo uświadomić sobie, że tak nie jest. Można wprawdzie sformułować pewne ogólne intuicje, którymi kierujemy się w tej sprawie, lecz są one niezbyt jasne i w wielu przypadkach niekonkluzywne. Na przykład, na ogół tolerujemy nierozumne przekonania, które są stosunkowo nieszkodliwe (słabo oddziałują na sferę zachowań) lub mogą przynieść szkodę jedynie temu, kto je żywi; przeciwdziałamy żywieniu ich tylko przez te osoby, których dobro żywo nas obchodzi, na przykład przez nasze dzieci. Jednakże wielu z nas zaszczepia swoim dzieciom (lub pozwala, by czynili to inni) pewne irracjonalne przekonania – religijne, polityczne czy obyczajowe – nawet niekoniecznie własne, lecz takie, których niepodzielanie jest źle widziane we wpływowych kręgach naszej społeczności. Prawie wszyscy zaś jesteśmy gotowi przyznawać rodzicom prawo do swobodnego kształtowania światopoglądu ich dzieci – w istocie bez względu na przewidywalne skutki, jakie przyniesie to im samym i społeczeństwu.

Represjonujemy niektóre akty publicznego głoszenia irracjonalnych poglądów. Jakże nieliczne jednak w porównaniu z rozmiarami tego zjawiska! I tu kryterium szkodliwości społecznej stosowane jest bardzo niekonsekwentnie. Piętnujemy propagowanie poglądów rasistowskich, jako rodzących groźne konflikty lub po prostu krzywdzących, ale równie (lub bardziej) konfliktogenne uprzedzenia narodowe, religijne czy obyczajowe traktujemy dość wyrozumiale, łatwo znajdując dla nich wyjaśnienia i usprawiedliwienia. Tolerujemy publiczne wypowiadanie dziesiątków innych rodzajów nierozumnych twierdzeń i opinii, wśród nich wielu takich, których upowszechnienie się przyniosłoby oczywiste i niebłahe szkody społeczne. Oto garść przykładów świeżej daty i rodzimego chowu. Wyrozumiale traktujemy pochopność uogólnień, nieobiektywność ocen i bezzasadność prognoz formułowanych publicznie przez polityków (na przykład, chóralnie wygłaszaną do niedawna prognozę nieuchronnego „powrotu PRL” pod rządami SLD i PSL). Jesteśmy skłonni usprawiedliwiać te zjawiska jako „naturalne” w warunkach rywalizacji o władzę. Bez większych oporów rozciągamy to usprawiedliwienie na zaangażowanych politycznie dziennikarzy i rozmaite gadające głowy, z naukowymi włącznie, eksponowane w mediach: tolerujemy praktykowaną przez nich stronniczą wybiórczość oraz nadinterpretację faktów – nawet tak jawną, jak w przypadku forsowanej ostatnio tezy o świadomym sprowokowaniu przez komunistyczne władze haniebnego pogromu kieleckiego. Przykładanie różnych miar do zjawisk tego samego rodzaju, wyolbrzymianie ich lub pomniejszanie, a nawet zwykłe fałszowanie faktów jesteśmy gotowi „zrozumieć”, gdy stoją za nimi określone preferencje polityczne (tym łatwiej, im preferencje te bliższe są naszym własnym).

Nie represjonujemy propagowania przekonań zabobonnych: prasa systematycznie serwuje „horoskopy”, a w specjalnych programach radiowych udziela się słuchaczom porad co do terminów, w jakich – z uwagi na układ gwiazd – mogą z ufnością nawiązać znajomość w celu matrymonialnym albo poddać się niebezpiecznej operacji chirurgicznej. Głośnej propagandzie tzw. medycyny niekonwencjonalnej nawet lekarze przeciwstawiają się rzadko i niezbyt stanowczo. Zasada „kto chce, niech wierzy” jest w tych sprawach uważana niemal za świętą.

Krzewienie irracjonalnych przekonań światopoglądowych podlega wręcz oficjalnej ochronie. Kościoły i związki wyznaniowe czynią to nie tylko bez przeszkód, lecz przy mniej lub bardziej wydatnej pomocy instytucji państwowych. Z pomocy takiej korzystają też profesjonalni filozofowie przeciwni „uroszczeniom rozumu” i zalecający rozmaite wizje świata konkurencyjne wobec tej, której dostarcza nauka. Z obu tych źródeł nieustannie wypływa szeroki strumień myślenia nie skrępowanego rygorami rozumu, a nawet języka: słowna postać takich myśli jest na ogół niezrozumiała, wręcz bełkotliwa. Koncepcje religijne podlegają wyłącznie sile inercji własnej tradycji i autorytetowi aktualnych zwierzchników odpowiednich instytucji wyznaniowych, ci zaś nie są bynajmniej zainteresowani w rozszerzaniu sfery wpływów rozumu. Filozofie mają być z założenia kontrolowane od wewnątrz, za pomocą krytyki profesjonalnej; założenie to jednak rzadko bywa realizowane, głównie dlatego, że skuteczność racjonalnej kontrargumentacji w stosunku do koncepcji irracjonalistycznych jest z natury rzeczy bliska zeru.

Tak więc tylko w ograniczonym zakresie i niezbyt konsekwentnie bronimy się, jako społeczność, przed zjawiskiem rozpasania umysłu. Zapewne nie powinniśmy czynić tego z żelazną konsekwencją; można znaleźć argumenty przemawiające za tezą, że społeczne koszta rygorystycznych praktyk w tej dziedzinie byłyby nie niższe niż straty, jakich przysparzają nam chwasty nierozumności.

Straty te jednak na pewno można obniżyć środkami, które – jak wskazuje doświadczenie innych społeczeństw – nie grożą zniewoleniem umysłów, a jeśli gwałcą prawo do wolności przekonań, to w najsłabszym i raczej żartobliwym sensie tego słowa. Środkiem niekontrowersyjnym, a zarazem najbardziej efektywnym jest podnoszenie tzw. wskaźnika wykształcenia, tj. rozszerzanie społecznego zasięgu edukacji na poziomie średnim i wyższym. Proracjonalistyczne oddziaływanie edukacji można wzmocnić, oczyszczając jej programy z rozmaitych treści nielicujących z rozumem (religijnych, ideologicznych itp.), i kładąc nacisk na rozwijanie przez szkołę krytycyzmu i powściągliwości poznawczej.

Są też inne środki, rozsądne i z powodzeniem stosowane gdzie indziej. Nie zakazując publicznego głoszenia przekonań jawnie bezpodstawnych lub zgoła niezrozumiałych, można zadbać o to, by każde działanie tego rodzaju miało status przedsięwzięcia prywatnego, nie finansowanego z naszej wspólnej składki – budżetu państwa. Niech pretendenci do karier politycznych i ich partie starają się nas uwieść (czy zwieść) za swoje własne pieniądze, tak jak czynią to producenci kosmetyków i proszków do prania. Niech kościoły i związki wyznaniowe werbują dalszych wyznawców kosztem składek wyznawców już posiadanych, bez sięgania do państwowej kieszeni. Niech autorzy dzieł astrologicznych, bioenergoterapeuci itp. płacą za ewentualną reklamę w mediach, a zbuntowani przeciwko rozumowi filozofowie niech sami finansują swoje książki lub szukają sponsorów wśród entuzjastów swoich koncepcji, zamiast ogłaszać je światu za dotacje Komitetu Badań Naukowych. Niech takiej dotacji nie otrzyma historyk czy socjolog dobierający i interpretujący fakty według potrzeb bliskiej mu ideologii; dziennikarka zaś, która pragnie zrelacjonować treści przekazane mieszkańcom pewnej chorwackiej wioski przez nawiedzającą ich Matkę Boską (m.in.: „strzeżcie się niewierzących, bo to wszystko przez nich”), niech nie może liczyć na honorarium z kasy telewizji publicznej. Czy sięgniemy w końcu po środki tego rodzaju?





Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"