Barbara Stanosz
GRZESZNA INNOŚĆ
W
Sejmie złożono dwa poselskie projekty ustawy dotyczącej aborcji oraz
projekt uchwały o referendum w tej sprawie. Projekty ustawy opatrzono
poetyckimi tytułami (,,0 ochronie prawnej dziecka poczętego”
oraz „O prawie do rodzicielstwa”) i długimi
listami sygnatariuszy. Mówmy o nich, dla skrótu, jako o projektach
pierwszym i drugim.
Pod
pierwszym projektem podpisali się ci posłowie, którzy w rozmaitych
wystąpieniach publicznych deklarowali niezachwiane przekonanie, że
płód ludzki jest od początku człowiekiem, że człowiek ma „naturalne
prawo do życia od poczęcia”, że zatem aborcja jest „mordowaniem
niewinnych istot ludzkich”, czyli najcięższym z przestępstw.
W
myśl tego projektu „spowodowanie śmierci dziecka poczętego”
nie stanowi przestępstwa tylko wtedy, gdy nastąpiło dla ratowania
życia kobiety. Projekt nie przewiduje karania kobiety, która
namawiała kogoś do „pozbawienia życia swojego dziecka”
albo współdziałała w tym przestępstwie; przewiduje karę do dwóch
lat więzienia dla kobiety, która dokonując sama aborcji „spowodowała
śmierć dziecka”, a także dla lekarza, który zrobił to na jej
życzenie. Zastrzega przy tym, że „w szczególnie uzasadnionych
przypadkach” sąd może w ogóle odstąpić od wymierzenia kary.
Dlaczego
wolno zabić niewinna istotę ludzką dla ratowania życia innej ludzkiej
istoty? Czemu w pozostałych przypadkach kara za zabójstwo tego
rodzaju ma być tak niska? Co może uzasadniać całkowite zwolnienie
zabójcy ud kary7 Dlaczego ktoś namawiający do tej zbrodni,
a nawet współdziałający z zabójcą, ma – na mocy samej ustawy –
nie podlegać karze?
Projekt
nie od powiada na te pytania. Nie umieli na nie odpowiedzieć także ci
jego sygnatariusze, których o to kiedykolwiek publicznie pytano.
Wyjaśnienie może być tylko jedno: oni sami nie traktują poważnie
własnych argumentów za zakazem aborcji: nie uważają ,,dziecka
poczętego” za człowieka ani aborcji za zabójstwo. Zakazu
aborcji żądają z jakichś innych, nie ujawnianych powodów.
Autorzy
drugiego projektu deklarują, iż „każdy ma prawo swobodnie i
odpowiedzialnie decydować, ile chce mieć dzieci i kiedy mają, się one
urodzić”. Liczne podpisane pod nim osoby wielokrotnie wyrażały
przekonanie, że aborcji nie należy penalizować, byłaby to bowiem
naganna ingerencja państwa w sferę życia osobistego obywatela,
powodująca dramaty i tragedie ludzkie w masowej skali.
Projekt,
który sygnują, jest znacznie bardziej cywilizowany niż pierwszy,
zarówno w warstwie językowej, jak merytorycznej. Odbiera on jednak
kobiecie swobodę decyzji o przerwaniu ciąży: pozwala ją podjąć tylko
w wyjątkowych okolicznościach, zaświadczonych przez lekarza
(zagrożenie życia lub zdrowia kobiety albo ciężkie upośledzenie
płodu), przez prokuratora (gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa) lub
przez bliżej nieokreślone ciało upoważnione do osądzenia, czy kobieta
znajduje się w ,,szczególnie trudnych warunkach życiowych”.
Ktokolwiek dokona zabiegu aborcji na życzenie kobiety, która decyduje
się na to z innych powodów, podlega karze do trzech (sic!) lat
pozbawienia wolności.
Gdzie
tu miejsce na ,,swobodne i odpowiedzialne decyzje”? Dlaczego
zapomniano o postulacie nieingerencji państwa w ludzkie sprawy
prywatne i o negatywnych konsekwencjach penalizacji aborcji? Czyżby
autorzy tego projektu sądzili, że dopuszczenie wspomnianych wyjątków
od prawnego zakazu aborcji czyni go moralnie zasadnym i społecznie
pożytecznym? Nie śmiem przypisywać im takich przekonań. Sądzę, że
zgłosili ten projekt z innych powodów.
Projekt
uchwały o referendum jest propozycją sprawdzenia, czy społeczeństwo
akceptuje prawną dopuszczalność aborcji w wymienionych w drugim
projekcie, wyjątkowych okolicznościach; zakłada więc milcząco bądź
to, że wszyscy jesteśmy skłonni uznać za przestępstwo aborcję
dokonaną w innych okolicznościach, bądź też – że referendum nie
powinno ujawnić, iż jest przeciwnie.
Co
przemawia za przyjęciem któregoś z tych założeń? Czy autorzy projektu
referendum (w większości ci sami, którzy podpisali drugi projekt
ustawy) nie wiedzą, że bardzo wielu Polaków opowiada się za prawem do
wolnego wyboru w sprawie aborcji, lub może uważają len fakt za
wstydliwy? Trudno w to uwierzyć. Trzeba szukać innego wyjaśnienia.
Postronnego
obserwatora zdumiewa jednak przede wszystkim sam fakt uporczywej
obecności sprawy aborcji w kręgu zainteresowań polskiego parlamentu
obu ostatnich kadencji. W wyniszczonym ekonomicznie kraju, z wciąż
ubożejącym społeczeństwem, z obumierającą służbą zdrowia, chorą
oświatą, niedołężną administracją państwową i bezkarnie panoszącą się
przestępczością – marginalny z punktu widzenia zadań państwu
problem przerywania ciąży przykuwa od paru lat uwagę ciał
ustawodawczych. O co tu chodzi?
Na
tle pewnych innych faktów i zjawisk w życiu politycznym kraju
antyaborcyjna obsesja polskich parlamentarzystów nabiera cech
zachowania racjonalnego. Ustawa w tej sprawie zdaje się być głównym
przedmiotem próby sił między dwoma odłamami nowej elity politycznej,
z których jeden postawił na przekształcenie się Polski w izolowane
kulturowo państwo wyznaniowe i związał własną przyszłość z interesami
Kościoła katolickiego, drugi zaś liczy na integrację z cywilizowanym
światem i chce przeciwdziałać procesom, które mogłyby ją odwlec –
ale nie za wszelką cenę: nie w roli politycznego kamikaze.
Pierwszy
odłam wypełnia ściśle polecenia zwierzchników Kościoła; drugi próbuje
je raczej reinterpretować niż torpedować, świadom wpływów
politycznych tej instytucji i następstw ostrego z nią konfliktu:
złamania wielu indywidualnych karier, zniszczenia nadwyrężonej już
spójności pewnych partii, przekreślenia szans na koalicje itd.
Niezgodność drugiego projektu ustawy antyaborcyjnej z osobistymi
poglądami jego autorów jest ceną płaconą za uniknięcie takich
zagrożeń.
Skrajne
stanowisko Kościoła w sprawie aborcji stanowi jednak kolejną zagadkę,
nie znajduje bowiem uzasadnienia w doktrynie chrześcijaństwa:
koryfeusze tej doktryny rozmaicie rozstrzygali kwestię, kiedy płód
staje się chronioną przez dekalog „osobą ludzką”. Nadto
jest oczywiste, że pragnąc zapobiegać aborcjom, powinno się krzewić
oświatę seksualną i udostępniać środki antykoncepcyjne. Kościół zaś
sprzeciwia się temu stanowczo, chociaż i w tej kwestii doktryna go
nie ogranicza.
Nasuwa
się jedno tylko wyjaśnienie: nie o ochronę „życia poczętego”
tu chodzi. Zamierzonym skutkiem stanowiska, jakie zajmuje Kościół
katolicki w sprawach seksu, rozrodczości i rodziny, nie jest wcale
faktyczna zmiana zachowań ludzkich, lecz uzyskanie pewnego efektu
psychologicznego: psychozy wszechobecnego grzechu. Grzeszne jest
bowiem, w myśl nauk Kościoła, niemal wszystko, czego w tej sferze
życia można spontanicznie zapragnąć, a także racjonalne jej
regulowanie: grzeszna jest zwłaszcza wszelka inność i wszelka swoboda
wyboru.
Wszechobecność
grzechu jest tradycyjnie główną racją bytu Kościoła katolickiego:
Kościół ten niejako żyje z grzechu, bezustannie zajęty zmywaniem go,
przestrzeganiem przed nim, gromieniem zań, przyjmowaniem wyrazów
skruchy, wyznaczaniem pokuty i udzielaniem rozgrzeszenia. Kurczenie
się strefy grzechu w nowoczesnym, liberalnym społeczeństwie i
umacniająca się tam autonomia moralna jednostki redukuje rolę
Kościoła i poważnie zagraża jego interesom.
Zwierzchnictwo
Kościoła katolickiego od kilku dekad zdaje się wahać między
poszukiwaniem dlań nowych ról a zachowaniem status quo i
fortyfikacją przyczółków w nadziei doczekania lepszych czasów. Obecny
papież wyraźnie wybiera to drugie rozwiązanie. Do roli ważnego
przyczółka desygnował kraj swego pochodzenia; umocnienie go zakładu
zwycięstwo fundamentalizmu katolickiego w tym kraju, a warunkiem
sukcesu jest rozniecenie tu psychozy grzechu. Akcja antyaborcyjna
stanowi ważny element tego programu. Osobliwa logika pierwszego
projektu ustawy i jego surrealistyczny język odpowiadają głównej
funkcji, którą ma pełnić: psychoz nie wywołuje się racjonalną
argumentacją, lecz manipulowaniem emocjami, co projekt ten czyni dość
zręcznie. Nawet jeśli nie zostanie uchwalony, może spełnić
oczekiwania, które wiążą z nim jego inicjatorzy.
Polityka,
16 maja 1992
|