Greta Christina
CZY MOŻEMY RACJONALNIE ZAAKCEPTOWAĆ NASZĄ NIERACJONALNOŚĆ?
Oto racjonalistyczny dylemat: z jednej strony, jako racjonaliści, staramy
się być tak racjonalni, jak to tylko możliwe, z drugiej zaś, (jako
racjonaliści), staramy się zaakceptować rzeczywistość najpełniej, jak
potrafimy. A rzeczywistość jest taka, że nasze mózgi nie są
racjonalne.
Panuje w nich nieopisany bałagan: są pełne dziwacznych
poglądów, tyleż sprytnych, co fałszywych rozwiązań i milionów innych
błędów poznawczych, które powstały z dobrych, ewolucyjnych powodów,
ale nie przekładają się na porządne myślenie. Czy tak będzie zawsze?
Czy ludzkość wyewoluuje kiedyś do stanu, w którym przestaniemy
popełniać błędy i staniemy się doskonale skalibrowanymi
myślącymi maszynami? Osobiście w to wątpię, ale gdyby nawet miało do
tego dojść, to z pewnością nikogo z nas nie będzie już wtedy wśród
żywych. Jak
więc rozwiązać ten dylemat? Jako racjonaliści uważamy za oczywiste,
że najlepszym sposobem radzenia sobie z błędami poznawczymi jest ich
dobre poznanie, zrozumienie i eliminowanie lub przynajmniej
minimalizowanie ich wpływu. To zwykle zalecamy i do tego dążymy. Sama
również do tego zachęcam. Rodzi się jednak pytanie, czy możemy
racjonalnie zaakceptować naszą nieracjonalność, unikać jej
szkodliwych skutków lub wręcz działać w zgodzie z nią i czerpać z
niej korzyści? Rozważmy
kilka przykładów. Chciałabym regularnie uprawiać gimnastykę.
Najbardziej racjonalnie byłoby ćwiczyć w domu. Karnet na siłownię
kosztuje, a jeżdżenie tam i z powrotem zabiera czas i dodatkowe
pieniądze, które wolałabym wydać na coś innego. Mam w domu sprzęt do
ćwiczeń. Nie jest wprawdzie tak dobry, jak to, co mają na siłowni,
ale jest w porządku. Mogę przy jego użyciu wykonywać wszystkie ważne
ćwiczenia, ale tego nie robię. Prawie nigdy nie gimnastykuję się w
domu, a jeśli to robię, to nigdy regularnie. W domu zbyt łatwo się
rozpraszam; kusi mnie tuzin różnych rzeczy, włączając w to sofę w
salonie. Z drugiej strony, gdy idę na siłownię, naprawdę porządnie
trenuję. Silna wola potrzebna jest mi tylko po to, żeby tam dotrzeć,
a potem ... cóż innego miałabym robić? W końcu straciłam już sporo
czasu … nie ma sensu od razu wracać do domu. Zmarnowałabym
czas i pieniądze.
Na
siłowni, gdy już zacznę trenować, ćwiczę porządnie i tak długo, jak
to możliwe. Nie ma tam nic lepszego do roboty. Nie dekoncentrują mnie
słodkie kotki, internet, ani bar z przekąskami. Nie ma tam nawet
telewizora, poza jednym, który można oglądać, gdy już się ćwiczy na
maszynach. Mój typowy trening w domu trwa najwyżej piętnaście minut,
a na siłowni spędzam co najmniej godzinę. To kompletnie irracjonalne. Pojawia
się zatem pytanie: czy mam powiedzieć sobie, że wydawanie pieniędzy
na siłownię jest irracjonalne, zrezygnować z karnetu i w jakiś sposób
zmusić się do ćwiczenia w domu? Czy może powinnam pogodzić się z
faktem, że ten „nieracjonalny” karnet, choć kosztuje mnie
sporo czasu i pieniędzy, to jednak sprawia, że w ogóle ćwiczę? Czy
powinnam przyjąć do wiadomości, że mój mózg łatwo się rozprasza i
wybrać trening w miejscu, w którym mogę się w pełni skoncentrować na
tym, co robię, czy próbować zmusić się wyboru idealnego, ale
niepewnego, zaoszczędzić czas i pieniądze i starać się ćwiczyć w domu
wbrew wszystkiemu, co mnie rozprasza? Który wybór jest bardziej
racjonalny? Jeszcze
jeden przykład. Istnieje program komputerowy, który pozwala nam
dobrowolnie zablokować samym sobie dostęp do internetu. Za jedyne 10
dolarów możemy ustalić ramy czasowe, w których możemy łączyć się z
siecią, dzięki czemu możemy lub wręcz musimy skupić się na pracy
zamiast walczyć z wszelkimi pokusami oferowanymi przez internet.
(Nazwa tego programu jest tak ironiczna, że prawie Orwellowska –
nazywa się „Freedom” czyli wolność). A jeśli myślicie:
„Ale ja potrzebuję dostępu do Internetu, aby pracować!” —
istnieje kolejna aplikacja, „Anti-Social”
(antyspołeczny), która blokuje tylko dostęp do mediów
społecznościowych, takich jak Facebook i Twitter. To oferta dla tych,
którzy potrzebują Internetu do prac badawczych, ale chcą się odciąć
od jego najbardziej kuszących i rozpraszających zakamarków. Jeśli
wierzyć twórcom „Freedom”, ma on 400 tys. użytkowników.
Czyż nie jest to irracjonalne?! Po co płacić firmie dziesięć dolarów
za przywilej odcięcia dostępu do Internetu? Czemu po prostu nie
łączyć się z siecią? Piszę te słowa, ale właśnie kupuję te aplikacje.
Obie! Kupuję je, bo dobrze siebie znam i wiem, że łatwo się
rozpraszam. Wiem, że potrafię spędzić godziny na Facebooku lub
Twitterze — a jako pisarka mogę z łatwością zracjonalizować ten
fakt i wmówić sobie, że poświęciłam ten czas na pracę. („Ależ
skąd, nie tracę czasu! Wymieniam z innymi ważne informacje, …
to tylko autopromocja). Tak więc znam siebie i wiem, że moja siła
woli nie jest niewyczerpalna. Wiem też, że podejmowanie decyzji bywa
męczące. Podjęcie raz dziennie decyzji, aby nie korzystać z Internetu
przez następne (powiedzmy) cztery godziny, będzie dużo łatwiejsze i
mniej męczące dla mojego mózgu niż konieczność ich podejmowania
dziesięć lub sto razy dziennie, za każdym razem, gdy pomyślę „o,
Facebook!”, a potem muszę się powstrzymać od zajrzenia na swój
profil. Co
zatem będzie bardziej racjonalne? Starać się zachowywać jak
najbardziej racjonalnie, czy może zaakceptować swoją irracjonalność i
radzić sobie mimo niej lub nawet dzięki niej? Pytanie
to jest bardziej podstępne niż mogłoby się w pierwszej chwili
wydawać. Z jednej strony wydaje się oczywiste, że jeśli jakaś
sztuczka sprawia, że ćwiczę więcej lub pracuję efektywniej, to cóż...
w czym problem? Z drugiej nie myślę przecież w ten sposób o
każdym przypadku nieracjonalności. Weźmy na przykład kwestię mojego
chorego kolana i glukozaminy. Zaprzestałam jej stosowania, gdy tylko
zorientowałam się, że lekarstwo nie działa. Część mnie nadal chciała
próbować, a nawet próbowała to racjonalizować: w końcu
najprawdopodobniej nijak by mi nie zaszkodziła! Jednocześnie
udawanie, że robię coś, by swoje kolano leczyć, sprawiało, że czułam
się silniejsza. Nie mogłam tego jednak zrobić i żyć dalej, wciąż
uważając się za racjonalną sceptyczkę. Zresztą kiedy słyszę, jak
niektórzy deklarują: "Wiem, że moja wiara w Boga nie jest
racjonalna, ale skoro sprawia, że jestem szczęśliwy, to co w niej
złego?" – wściekam się niemiłosiernie. Jestem przekonana,
że jesteśmy w pewien sposób zobligowani moralnie do racjonalności.
Gdy nie zachowujemy się racjonalnie, kiedy pozwalamy sobie myśleć
byle jak tylko dlatego, że tak nam się podoba, możemy skrzywdzić
zarówno siebie, jak i innych, np. dlatego, że błędnie rozumiemy
związki przyczynowo-skutkowe. (Pomyślcie choćby o rodzicach, którzy
pozwalają swoim chorym dzieciom cierpieć lub nawet umrzeć, gdyż
wierzą, że leczenie może ściągnąć na nie gniew boży). Sądzę też, że
racjonalność to forma dyscypliny wymagającej pewnej dozy praktyki.
Nie uważam, by łatwo było zachowywać się racjonalnie w jednych
sprawach, jednocześnie pozwalając sobie na odstępstwa od rozumu w
innych. Czyniąc tak, ryzykujemy popadnięcie w złudzenia w momentach
wymagających szczególnej czujności. Jak
wychwycić tę różnicę? Jak zdecydować, kiedy racjonalnym wyborem
będzie trzymać się tej dyscypliny, nie pozwalając sobie na
nieracjonalne zachowania, a kiedy pozwolić sobie na zaakceptowanie
własnej irracjonalności? Jakich standardów i algorytmów winniśmy się
trzymać, by odpowiedzieć sobie na takie pytanie? Tak
naprawdę nie mam na te pytania gotowej odpowiedzi, po prostu
zastanawiam się na głos. (Jeśli macie jakieś pomysły, chętnie się z
nimi zapoznam.)
Jednak mogę się z wami podzielić jednym z rozwiązań, ku któremu
szczególnie się skłaniam. Istnieje ważna różnica pomiędzy
nieracjonalnością, która zaprzecza rzeczywistości i
nieracjonalnością, która tego nie czyni.
"Nie
dam rady ćwiczyć w domu, niezależnie od moich dobrych intencji"
lub: "Łatwo rozpraszam się ‘szklanymi paciorkami'
Internetu" to konkluzje czysto subiektywne, konkluzje dotyczące
tego, co prawdziwe dla mnie i tylko dla mnie. Kwestie, które
ostatecznie i tak sprowadzają się do osobistych preferencji: po
prostu chętniej ćwiczę na siłowni. Nie jest to może wybór racjonalny
- OK, z całą pewnością nie jest racjonalny - ale w żaden sposób nie
kłóci się z rzeczywistością. W pewnym sensie jest to wręcz
rozpoznanie rzeczywistego zjawiska i zaakceptowanie go.
Z
drugiej strony "glukozamina działa" lub "glukozamina
nie działa", "Bóg istnieje" albo "Bóg nie
istnieje" nie są kwestiami subiektywnymi. To stwierdzenia
orzekające o tym, co jest, a co nie jest prawdą w niesubiektywnym
świecie, w świecie, który nie zniknie tylko dlatego, że zabraknie nas
jako obserwatorów. Trzymanie się pomysłu, że glukozamina działa, albo
że Bóg istnieje tylko dlatego, że czujemy się dzięki temu
lepiej i wolelibyśmy, żeby było to prawdą... Cóż, na tym właśnie
polega zaprzeczanie rzeczywistości.
A
mnie na rzeczywistości zależy i wydaje mi się, że dbałość o nią jest
naszym moralnym obowiązkiem. Winniśmy ją możliwie najlepiej rozumieć
i stawiać ją w hierarchii wyżej niż myślenie życzeniowe. Nie wydaje
mi się, by było coś z natury złego w byciu nieracjonalnym na polu
naszych osobistych, subiektywnych wyborów: tego, gdzie pragniemy
mieszkać, jakiej pracy się podjąć, jaką sztuką zachwycać lub kogo
(jeśli kogokolwiek) poślubić. Te wybory mogą się okazać niewłaściwe.
Jeśli opuścimy partnera lub rodzinę, poświęcając się tworzeniu dzieł
sztuki z makaronu, skrzywdzimy bliskich sobie ludzi, ale to właśnie
krzywdzenie innych, nie sama nieracjonalność tych poczynań, będzie
tym, co w naszych wyborach jest złe. Niemądre, niepoważne,
nieracjonalne pasje bywają największymi radościami naszego życia. Kiedy
jednak przechodzimy do kwestii obiektywnej, zewnętrznej
rzeczywistości, sądzę, że mamy obowiązek działać racjonalnie. Możemy
akceptować nasze nieracjonalne skłonności, możemy je z pożytkiem dla
siebie wykorzystywać, możemy je przyjąć i polubić. Ale ta akceptacja
musi iść w parze z naszą zgodą na rzeczywistość - nie ku jej
zaprzeczeniu.
Tłumaczyli:
Mariusz Adamski i Paulina Łopatniuk
|