Polecamy nasze książki! Każdy e-book 12 zł!

B. Russell
Religia i nauka


B. Russell
Religia i nauka


J.A. Haught
Święty koszmar


A. Dominiczak
Bez miłosierdzia


P. L. Williams Watykan zdemaskowany

Ch. Hitchens
Misjonarska miłość


EL Szaddaj
Sprzeczności w Biblii


Daniel Dennet

MIŁOŚĆ DO BOGA




Większość ludzi wierzy w wiarę w Boga, nawet ci, którym nie udaje się bezustannie wierzyć w Boga. Dlaczego w to wierzą? Narzuca się odpowiedź, że chcą być dobrzy. Innymi słowy, pragną prowadzić dobre i sensowne życie, tego samego chcą też dla innych i nie widzą żadnej lepszej drogi wiodącej do tego celu, jak oddanie się w służbę Bogu. Możliwe, że jest to odpowiedź prawdziwa, i ludzie, o których mowa, mogą mieć rację, lecz zanim rozważymy tę odpowiedź ze starannością, na jaką zasługuje, powinniśmy podjąć pewne wyzwanie. Niektórzy – być może i ty jesteś jedną z takich osób – uznają całe moje podejście do tej sprawy za niewłaściwe. Udzielę głosu profesorowi Wierze, by spróbował dobrze wyrazić taki punkt widzenia.

Upierasz się przy traktowaniu zagadnienia religii tak, jakby było ono podobne do kwestii, czy zmienić miejsce pracy, czy kupić samochód albo czy poddać się operacji – a więc do spraw, które trzeba rozstrzygnąć po chłodnym i rzeczowym rozważeniu wszystkich argumentów za i przeciw, wybierając rozwiązanie najlepsze w świetle tych argumentów. A my tak nie patrzymy na tę sprawę. Wiara w wiarę w Boga nie jest naszym przemyślanym przekonaniem, najlepszą ogólną strategią życiową, jaką zdołaliśmy odkryć. Jest w niej dużo więcej! W poprzednim rozdziale mówiłeś o „udawaniu, dopóki się tego nie osiągnie”, ale nigdy nie przystąpiłeś do opisu wspaniałego stanu tych, którzy to „osiągnęli” – których uczciwe pragnienie przepojenia siebie duchem bożym spełniło się w przypływie łaski. Ci z nas, którzy znają to doświadczenie, wiedzą, że jest ono niepodobne do żadnego innego, że jest radością gorętszą niż radość macierzyństwa, głębszą niż radość zwycięstwa w sporcie, bardziej ekstatyczną niż radość grania lub śpiewania wielkiej muzyki. Kiedy widzimy światło, nie jest to tylko doświadczenie typu „Aha!”, jak rozwiązanie zagadki czy nagłe zauważenie figury ukrytej w rysunku, albo uchwycenie dowcipu czy nabranie jakiegoś przekonania pod wpływem argumentów. Nie jest to w ogóle dochodzenie do pewnego przekonania. My wówczas wiemy, że Bóg jest czymś największym, co mogło kiedykolwiek pojawić się w naszym życiu. Nie przypomina to akceptowania jakiegoś wniosku; przypomina zakochanie się.

Tak, rozumiem, co mówisz. Świadomie dałem niniejszemu rozdziałowi prowokacyjny tytuł, aby wywołać taką reakcję i umieścić ten zarzut w centrum uwagi. Rozumiem stan, który opisujesz, i nawet proponuję życzliwą poprawkę: stan ten nie tylko przypomina zakochanie się; to jest rodzaj zakochania. Dyskomfort czy nawet oburzenie, którym reagujesz na moje beznamiętne zaproszenie do rozważenia argumentów przemawiających za i przeciw twojej religii, jest porównywalne z reakcją kogoś, komu proponuje się rzeczową ocenę osoby, którą on bardzo kocha: „Przecież to nie jest tak, że lubię ją, ponieważ po wnikliwym namyśle uważam, że jej wielkie zalety znacznie przeważają drobne wady. Ja wiem, że jest ona dla mnie kimś jedynym, i zawsze będę ją kochać całym sercem.” Farmerzy z Nowej Anglii mają opinię równie oszczędnych w żywieniu uczuć, jak w wydawaniu pieniędzy i używaniu słów. Oto stary dowcip ze stanu Maine: „Jak miewa się twoja żona, John?” „W porównaniu z czym?”

Najpewniej John nie kocha już swojej żony. A ktoś, kto jest skłonny myśleć o porównaniu swojej religii z innymi religiami albo z niewyznawaniem żadnej religii, nie może kochać swojej religii. Jest to miłość bardzo osobista (w odróżnieniu od miłości do jazzu, baseballu czy pejzażu górskiego), lecz jej obiektem nie jest ani pojedynczy człowiek – żaden ksiądz, rabin czy imam – ani nawet jakaś grupa ludzi, powiedzmy – kongregacja wiernych. Dozgonne oddanie nie jest lojalnością wobec każdego z tych ludzi z osobna ani wszystkich razem, lecz wobec systemu idei, które ich łączą. Oczywiście bywa, że ktoś zakochuje się – romantyczną miłością – w swoim kapłanie albo we współparafianinie, i być może trudno mu odróżnić tę miłość od miłości do własnej religii, lecz nie chcę sugerować, że taka jest natura miłości do Boga, której doświadczają ludzie religijni. Sugeruję natomiast, że ich niezachwiana lojalność, niechęć nawet do myślenia o zaletach i wadach swojej religii, jest typem miłości bliższym miłości romantycznej niż miłości braterskiej czy intelektualnej.

Z pewnością nieprzypadkowo język romantycznej miłości jest praktycznie nieodróżnialny od języka uniesienia religijnego i nieprzypadkowo niemal wszystkie religie (z paroma skromnymi wyjątkami, takimi jak purytanie, reformatorzy i talibowie) dostarczają swoim wyznawcom obfitości rzeczy pięknych, by olśnić ich zmysły. Dzięki islamowi mamy Alhambrę oraz kunsztowne meczety Isfahanu i Stambułu. Dzięki chrześcijaństwu mamy bizantyjską świątynię Hagia Sofia i katedry Europy. Nie trzeba być wyznawcą, by zachwycić się niezwykłym kunsztem i wyszukanymi proporcjami świątyń buddyjskich, hinduistycznych i szintoistycznych. Pasja według św. Mateusza Bacha i Mesjasz Haendla, a także prześliczne kolędy bożonarodzeniowe są przykładami najbardziej entuzjastycznych pieśni miłosnych, jakie kiedykolwiek skomponowano, a opowieści, które one muzycznie wyrażają, mają ogromną siłę emocjonalną. Reżyser filmowy George Stevens zapewne nie przesadził, dając swemu filmowi z 1965 roku, przedstawiającemu życie Jezusa, tytuł The Greatest Story Ever Told [Najwspanialsza ze wszystkich opowieści]. Konkurencja jest niełatwa – wszak rywalami są Odyseja, Iliada, Robin Hood, Romeo i Julia, Oliver Twist, Wyspa skarbów, Przygody Hucka, Dziennik Anny Frank i wszystkie inne wielkie opowieści literatury światowej – lecz tę opowieść trudno przebić pod względem ładunku radości, grozy, patosu, heroizmu jednych i czarnego charakteru innych (ale bez elementów humoru). I oczywiście opowieść ta ma morał. Wszyscy kochamy opowieści, a Elie Wiesel posłużył się opowieścią, by to wyjaśnić:

Gdy założyciel chasydzkiego judaizmu, wielki rabbi Izrael Baal-Szem Tow, widział nieszczęście zagrażające Żydom, zwykł udawać się w pewne miejsce w lesie, aby medytować. Rozpalał tam ognisko, odmawiał specjalną modlitwę, po czym następował cud, który zapobiegał nieszczęściu. Później, gdy jego uczeń, słynny Magid z Międzyrzecza, musiał z takiego samego powodu zwrócić się do nieba, udał się w owe miejsce w lesie i powiedział: „Panie Wszechświata, wysłuchaj mnie! Nie wiem, jak się rozpala ognisko, lecz potrafię odmówić modlitwę” – i cud znów nastąpił. Jeszcze później rabbi Mojżesz Lejb z Sasowa, chcąc raz jeszcze uratować swój lud, poszedł do lasu i powiedział: „Nie potrafię rozpalić ogniska, nie znam tej modlitwy, ale przyszedłem w to samo miejsce i to musi wystarczyć.” I wystarczyło – cud nastąpił. A potem zadanie odwrócenia nieszczęścia przypadło rabbiemu Izraelowi z Rużyna. Siedząc w swoim fotelu, objął głowę rękami i powiedział do Boga: „Nie potrafię rozpalić ogniska, nie znam tej modlitwy i nawet nie umiem odnaleźć owego miejsca w lesie. Wszystko, co potrafię, to opowiedzieć historię – musi ci to wystarczyć.” I wystarczyło. Bóg bowiem stworzył człowieka dlatego, że kocha opowieści. [Wiesel, 1966, wstęp]

Kochamy bardzo wiele rzeczy, i nie są to tylko szczególnie piękne dzieła sztuki, opowieści i ceremonie. Codzienne działania ludzi religijnych przysparzały w całej historii niezliczonych dobrych uczynków, uśmierzając ludzkie cierpienia, zaspokajając głód i zapewniając opiekę w chorobie. Religie dają komfort przynależności i poczucie wspólnoty wielu ludziom, którzy bez religii wiedliby życie samotne, pozbawione blasku i mocnych przeżyć. Udzielają one nie tylko pierwszej pomocy w trudnych sytuacjach, lecz także podsuwają środki zmieniania świata tak, by zapobiec takim sytuacjom. Jak mówi Alan Wolfe, „Religia może wyprowadzić ludzi z ubóstwa i zależności tak, jak wyprowadziła Mojżesza z Egiptu” (2003, s. 139). Jest wiele powodów, dla których miłośnicy religii mogą być dumni ze swoich tradycji, a i my wszyscy niemało jej zawdzięczamy.

Fakt, że tak wielu ludzi kocha swoje religie równie mocno lub nawet mocniej niż cokolwiek innego w życiu, jest naprawdę bardzo ważny. Jestem skłonny sądzić, że nic nie ma większego znaczenia niż ludzka miłość. W każdym razie nie potrafię wskazać żadnej większej wartości. Czy świat, w którym panuje pokój, lecz nie ma miłości, byłby lepszym światem? Nie, jeśli pokój zostałby osiągnięty przez zabicie w nas miłości (i nienawiści) albo przez upośledzenie. Czy świat, w którym jest sprawiedliwość i wolność, lecz nie ma miłości, byłby lepszym światem? Nie, gdyby stało się to przez przekształcenie nas wszystkich w zimnych „przestrzegaczy prawa”, niezdolnych do odczuwania pragnień, zazdrości i nienawiści, czyli uczuć, które są źródłem niesprawiedliwości i zniewalania. Trudno jest wyobrazić sobie takie hipotetyczne światy i wątpię, czy wolno ufać swoim pierwszym intuicjom na ich temat, lecz – jeśli to coś warte – przypuszczam, że prawie wszyscy chcemy świata, w którym jest jak najwięcej miłości, sprawiedliwości, wolności i pokoju, ale gdyby trzeba było wyrzec się jednej z tych wartości, nie byłaby nią – i nie powinna być – miłość. Z przykrością muszę jednak powiedzieć, że nawet jeśli jest prawdą, iż nie ma nic ważniejszego niż miłość, nie wynika stąd, że nie mamy powodów, by kwestionować rzeczy, które kochamy my sami i inni ludzie. Miłość jest ślepa, jak głosi znane powiedzenie, a ponieważ jest ślepa, często prowadzi do tragedii: do konfliktów, w których jedna miłość staje do walki z inną miłością, przy czym każde rozstrzygnięcie jest źródłem nieuniknionego cierpienia.

Przypuśćmy, że nad życie kocham muzykę. Jeśli tylko to mnie wyróżnia, powinienem mieć prawo przeżyć życie w zachwycie nad muzyką – tym, co kocham najbardziej, całym swoim sercem. Nie daje mi to jednak prawa do zmuszania moich dzieci, by dniem i nocą ćwiczyły grę na instrumentach, ani do narzucania obowiązku edukacji muzycznej wszystkim mieszkańcom kraju, którego jestem dyktatorem, czy też do grożenia śmiercią tym, którzy nie kochają muzyki. Jeśli moja miłość do muzyki jest tak ogromna, że po prostu nie jestem w stanie obiektywnie ocenić jej implikacji, oznacza to przykre kalectwo, które daje innym ludziom dobre podstawy do zastąpienia mnie w podejmowaniu decyzji o tym, co jest dla wszystkich najlepsze, ponieważ moja miłość doprowadziła mnie do obłędu, który uniemożliwia racjonalną ocenę własnego postępowania i jego konsekwencji. Być może nie ma nic wspanialszego niż miłość, lecz miłość to za mało. Świat, w którym miłość kibiców baseballu do swoich drużyn sprawia, że nienawidzą oni innych drużyn i ich kibiców tak mocno, iż rozgrywkom towarzyszą krwawe walki, byłby światem, w którym pewna określona miłość, sama w sobie czysta i niewinna, ma niemoralne i nietolerowalne konsekwencje.

Choć więc rozumiem i współczuję tym, którzy czują się obrażeni moją propozycją rozważenia argumentów za i przeciw religii, twierdzę, że nie powinni oni pozwalać sobie na deklarowanie swojej miłości i ukrywanie się na tej podstawie za zasłoną słusznego oburzenia lub zranionych uczuć. Miłość to za mało. Czy nigdy nie stałeś wobec bolesnego problemu bliskiej ci osoby, która zakochała się po uszy w kimś, kto nie zasługiwał na jej miłość? Mówiąc jej to, ryzykujesz, że stracisz przyjaciela, a może też zostaniesz spoliczkowany, bo ludzie zakochani często uważają za punkt honoru, by reagować irracjonalną przemocą na wszystko, w czym widzą obrazę swego ukochanego. Jest to po prostu składnik zakochania. Stwierdzając, że miłość jest ślepa, mówią to bez żalu. Powszechnie sądzi się, że miłość powinna być ślepa; sam pomysł oceniania jest nie na miejscu, gdy w grę wchodzi prawdziwa miłość. Ale właściwie dlaczego? Potoczna mądrość tego nie uzasadnia, trzeźwi ekonomiści długo odrzucali tę ideę jako romantyczny nonsens, lecz ekonomista ewolucyjny, Robert Frank, pokazał, że w rzeczywistości istnieje znakomite (bezwiedne) uzasadnienie zjawiska romantycznej miłości na nieobliczalnym rynku dobierania się ludzi w pary.

Ponieważ poszukiwanie wiąże się z kosztami, rozsądnie jest wybrać partnera zanim rozpatrzy się wszystkie możliwe kandydatury. Gdy jednak jest on już wybrany, często zmieniają się rozmaite istotne okoliczności. (...) Związana z tym niepewność sprawia, że wspólne inwestycje, które nie leżałyby w interesie każdej strony z osobna, stają się nierozsądne. Aby ułatwić sobie te inwestycje, każda ze stron chce, by zaciągnięte zostały zobowiązania co do trwałości związku. (...) Obiektywne cechy osobiste nadal mogą, jak sugeruje doświadczenie, grać pewną rolę w kwestii, którzy ludzie są dla siebie nawzajem najbardziej atrakcyjni. Jednakże poeci na pewno mają rację mówiąc, że więź, którą nazywamy miłością, nie polega na racjonalnym rozpatrzeniu tych cech. Jest to więź samoistna, przy której ceni się kogoś dla niego samego. I właśnie na tym polega jej wartość jako rozwiązania problemu zobowiązań. [1988, s. 195-6]

Steven Pinker pisze w tej sprawie: „Wyznanie, że uroda twego partnera, jego możliwości zarobkowe oraz IQ spełniają twoje minimalne kryteria, prawdopodobnie zniszczyłoby romantyczny nastrój, mimo że stwierdzenie to jest statystycznie prawdziwe. Drogą wiodącą do cudzego serca jest zadeklarowanie czegoś wręcz przeciwnego – że kochasz, ponieważ jest to silniejsze od ciebie” (1997, s. 418). Twoja demonstrowana w ten sposób (a co najmniej przekonująco udawana) bezradność jest najmocniejszą osiągalną gwarancją tego, że już nie rozglądasz się za innym wyborem. Jednakże, jak wszelkie sygnały komunikacyjne, które mogą nie mieć pokrycia w rzeczywistości, twoje sygnalizowane w ten sposób zobowiązanie bywa nieefektywne, co powoduje spiralę inflacyjną kosztownej sygnalizacji, często obserwowaną w świecie zwierząt. Wcale nie tylko zakochani młodzi mężczyźni zasypują swoje wybranki gradem prezentów, na które ich właściwie nie stać; kosztownymi inwestycjami są altany ptaka budnika, a także „podarki godowe” w postaci pokarmu i innych dóbr, składane przez samców ćmy, chrząszcza, świerszcza i wielu innych gatunków.

Czy rozwinięta w nas zdolność do romantycznej miłości została wykorzystana przez memy religii? Z pewnością byłby to dobry trik. Sprawiałby, że ludzie sądzą, iż jest sprawą honoru, by czuć się obrażonym i w odwecie atakować z furią wszystkich sceptyków, nie bacząc na własne bezpieczeństwo – by nie wspomnieć o bezpieczeństwie atakowanych. Uważają, że obiekt ich miłości w pełni na to zasługuje, że są zobowiązani do tępienia bluźnierców. Tak właśnie powstają fatwy, lecz mem ten wcale nie ogranicza się do islamu. Istnieje, na przykład, bardzo wielu zdezorientowanych chrześcijan, którzy z upodobaniem kontemplują ewentualność zademonstrowania głębi swojej wiary przez obrzucenie mnie obelgami za to, że śmiem kwestionować miłość, jaką żywią dla swego Jezusa. Mam nadzieję, że zanim zaczną działać zgodnie ze sprawiającymi im przyjemność fantazjami, zauważą w chwili refleksji, że w rzeczywistości każde takie działanie przynosiłoby ujmę ich wierze.

Donajsmutniejszych spektakli ostatniego stulecia należą te, w których fanatycy wszelkich religii i narodowości zbrukali własne świątynie i miejsca kultu aktami zawstydzającego, fanatycznego oddania, deprecjonującymi sprawy, w imię których zostały dokonane. Kosowo mogło być dla Serbów świętym miejscem od czasów bitwy w 1389 roku, lecz trudno zrozumieć, jak Serbowie mogą nadal pielęgnować pamięć tej bitwy po wydarzeniach historii najnowszej. Burząc „bałwochwalcze” monumenty buddyjskie w Afganistanie, talibowie skompromitowali siebie samych i swoją tradycję w sposób, którego odpokutowanie będzie wymagało całych stuleci starań. Zabicie setek muzułmanów w odwecie za śmierć kilkudziesięciu hinduistów w świątyni Akshardham w Gudźaracie zszargało opinię obydwu religii, których fanatyczni wyznawcy powinni wiedzieć, że reszta świata nie tylko nie przyjmuje ze zrozumieniem takich przejawów ich religijności, lecz wręcz brzydzi się nimi. Na nas, niewiernych, dobre wrażenie wywarłoby jedynie oświadczenie – jednostronne lub wspólne – że miejsce tego konfliktu będzie odtąd uważane za panteon wstydu – już nie za święte miejsce, lecz za symboliczną przestrogę przed całym złem fanatyzmu.

Po 11 września 2001 roku często przychodziło mi na myśl, że być może dla świata lepiej się stało, że zaatakowano World Trade Center, a nie Statuę Wolności, bo obawiam się, że gdyby zburzono nasz święty symbol demokracji, Amerykanie nie zdołaliby powstrzymać się przed paroksyzmami rewanżu na skalę, jakiej świat dotąd nie widział. Gdyby się tak stało, zniszczyłoby to znaczenie Statuy Wolności w stopniu uniemożliwiającym późniejsze jego przywrócenie – jeśli w ogóle przetrwaliby ludzie, którym by na tym zależało. Rozmowy ze studentami uświadomiły mi, że ta moja ponura myśl ma kilka niefortunnych interpretacji, rozwinę ją zatem, aby wykluczyć owe interpretacje. Zabicie tysięcy niewinnych ludzi w World Trade Center było potworną zbrodnią, złem nieporównanie większym niż ewentualne zburzenie Statuy Wolności. I oczywiście World Trade Center był bardziej adekwatnym symbolem gniewu Al-Kaidy niż Statua Wolności, ale z tego samego powodu dla nas nie ma on, jako symbol, tak wielkiego znaczenia. Symbolizował mamonę, plutokrację i globalizację, nie wolność. Podejrzewam, że wściekłość, jaką w wielu Amerykanach wywołałoby zbezczeszczenie naszego umiłowanego symbolu narodowego, najczystszego wyobrażenia naszych aspiracji jako społeczeństwa demokratycznego, niezwykle utrudniłaby rozsądną i wyważoną reakcję. Na tym polega wielkie niebezpieczeństwo symboli – mogą one stać się zbyt „święte”. W dwudziestym pierwszym wieku ważnym zadaniem wyznawców wszelkich wiar będzie rozpowszechnienie przekonania, że nie ma czynów bardziej haniebnych niż zadawanie cierpienia „niewiernym” takiego czy innego rodzaju za to, że „okazują brak szacunku” dla flagi, krzyża czy świętego tekstu.

Namawiając do zestawienia argumentów za i przeciw religii, ryzykuję uderzenie w twarz lub coś więcej, lecz podtrzymuję to wezwanie. Dlaczego? Ponieważ jestem przekonany, że złamanie tego czaru jest bardzo ważne i pozwoli wnikliwie odnieść się do pytania, które postawiłem na początku niniejszego paragrafu: czy mają rację ci, którzy twierdzą, że religia stanowi najlepszą drogę do dobrego życia? William James otwarcie podjął ten sam problem w swoich wykładach Giffordzkich, które złożyły się potem na jego wspaniałą książkę, The Varieties of Religious Experience; podobnie jak on, apeluję o cierpliwość:

„Daleki jestem od lubowania się w samym bezładzie i zwątpieniu. Przeciwnie, raczej lękam się, że pretendując do posiadania już teraz całej prawdy, w ogóle prawdę utracę. Nie mniej od innych wierzę, że posuwając się stale w kierunku właściwym, możemy coraz więcej prawdy zdobywać, i mam nadzieję, że będziecie tego samego mniemania, nim dojdziemy do końca tych wykładów. Tymczasem nie zamykajcie, proszę, ostatecznie swych umysłów przed wyznawanym przeze mnie empiryzmem.” [1902, s. 334 (przekł. pol. s. 260)]

Przełożyła Barbara Stanosz


Tekst ten jest fragmentem najnowszej, głośnej książki wybitnego współczesnego filozofa amerykańskiego, zatytułowanej Breaking the Spell: Religion as a Natural Phenomenon [Odczarowanie: Religia jako zjawisko naturalne]. Polski przekład tej książki ukaże się na początku 2008 roku nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.


Bibliografia:

Robert Frank, 1988: Passions Within Reasons: The Strategic Role of the Emotions. New York: Norton.
William James, 1902: The Varieties of Religious Experience. Ed. Martin Marty, New York: Penguin, 1982. Przekład polski: Doświadczenia religijne, tłum. Jan Hempel, Kraków: „Nomos”, 2001.
Steven Pinker, 1997: How the Minds Works. New York: Norton.
Elie Wiesel, 1966: The Gates of the Forest. New York: Holt, Rinehart & Winston.
Alam Wolfe, 2003: The Transformation of American Religion: How We Actually Live Our Faith. New York: Free Press.






Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation