[ Strona główna ]

RACJE

numer 4

Październik 2020


Joanna Hańderek

WOJNA KULTUR

Biali/czarni mężczyźni i kultura tęczy




Definicję wojny kulturowej najcelniej sformułował Terry Eagleton. Jego zdaniem jest to wojna, jaką toczą biali mężczyźni z wszystkimi tymi grupami społecznymi, które najchętniej widzieliby na marginesach i obrzeżach kulturowego świata1. Oczywiście to tylko metafora. Eagleton dobrze wie, że tę wojnę prowadzą wszyscy, którzy odrzucają normy i zwyczaje otwartych i tolerancyjnych społeczeństw. Tak jest właśnie w dzisiejszej Polsce, gdzie szowinizm, patriarchat, klasizm i rasizm, a także nienawiść do „innego”, definiowanego zresztą w różny sposób, nadal mają swoich rzeczników i obrońców. Wrogiem byli najpierw uchodźcy, potem „gender” i feminizm, a ostatnio są nim ludzie ze środowisk LGBT i ich sympatycy. To droga wstecz dla progresywnych i równościowych idei. Popatrzmy jednak na sprawę z właściwej perspektywy: historii przemian obyczajowych w naszym kraju.

Po 1989 roku Polki i Polacy stanęli przed nie lada zadaniem zbudowania nowego ładu społecznego. Różnorodność skrywana pod płaszczykiem czy to komunizmu, czy solidarnościowego oporu, szybko dała o sobie znać. Niestety, zamiast nauczyć się tej różnorodności, zamiast pozwolić ludziom przyjmować dowolne zasady współżycia, realizować mnogość form społecznego i politycznego bytu, ówczesne władze usłużnie oddały czy też poddały tę sferę życia Kościołowi katolickiemu. Bardzo szybko okazało się, że konsultacje i moralne pouczenia, a także wartości i obraz świata biskupów zdominowały życie społeczne i polityczne. Prace nad konkordatem i jego podpisanie nastąpiły przed ukończeniem prac nad konstytucją. Religia w szkołach stała się zwyczajną lekcją jeszcze przed konkordatem. A potem nie było już odwrotu, kler rozpełzł się po całym kraju. Znalazł swoje miejsce w wojsku, w szpitalach i wielu innych instytucjach. Ustawa antyaborcyjna z lat dziewięćdziesiątych jest jedną z najbardziej rygorystycznych w Europie. Papież Polak widoczny jest wszędzie jak totem pilnujący patriarchalnego, konserwatywnego porządku. Wszelkie progresywne idee i style życia walczą o swoje prawo do istnienia w cieniu Kościoła i religijnej koncepcji życia społecznego.

Od 1989 roku nie ma w szkołach porządnego nauczania o seksualności człowieka, nie ma filozofii, etyki, kulturoznawstwa ani religioznawstwa, mamy za to religię i coraz bardziej narodowo-nacjonalistyczny dobór lektur, zarówno na lekcjach polskiego, jak i historii. Wiedza o społeczeństwie też jest przedmiotem zdominowanym przez dyskurs narodowy i katolicki. Wprawdzie wraz z przystąpieniem do strefy Schengen i wejściem do Unii Europejskiej ludzie zyskali możliwość swobodnego przemieszczania się, studiowania i pracy w całej Europie i na całym globie, nie zmieniło to jednak faktu, że narodowo-katolickie wartości ani razu nie zostały krytycznie przedyskutowane i zakwestionowane. Stowarzyszenia i postępowe ruchy społeczne nigdy nie uzyskały takiej pozycji, jaką cieszy się Kościół katolicki. Nawet polityczki i politycy partii lewicowych nigdy otwarcie nie sprzeciwili się tej dyktaturze. W końcu to Aleksander Kwaśniewski podpisał konkordat.

Strategia obecnej partii rządzącej polega na wzmacnianiu pozycji narodowych i nacjonalistycznych oraz kościelnych interesów i koncepcji. Polityczki i politycy odkryli już dawno, że dobrze jest mieć za sobą orędowników na ambonach. PiS znalazł sprzymierzeńca w skrajnym odłamie katolickiej ideologii spod znaku Radia Maryja.

W kampanii 2015 roku PiS wskazał uchodźców jako wroga, cywilizacyjne zagrożenie i obiekt nienawiści. Tak zrodziła się i nabrała rozpędu wojna kulturowa, którą rządząca koalicja prowadzi do dziś. Jednocześnie powróciła retoryka rasistowska stosowana przez reżimy kolonialne i III Rzeszę. Porównywanie ludzi do insektów i szczurów roznoszących zarazę, opowieści o zagrożeniu dla norm moralnych i przyzwoitości obyczajowej, a także wizja gwałtu dokonanego na białej kobiecie stały się codziennością. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Na początku tak zwanego kryzysu uchodźczego Polacy i Polki odnosili się pozytywnie do uchodźców z Bliskiego Wschodu, zaś pod koniec kampanii wyborczej nikt o śniadym czy ciemniejszym kolorze skóry nie mógł w Polsce czuć się bezpiecznie. Poziom nienawiści do przedstawicieli innych kultur po dziś dzień nie zmienił się ani trochę, o czym może świadczyć pobicie w tramwaju wykładowcy rozmawiającego przez telefon po niemiecku. Raz jeszcze atrakcyjne stało się stwierdzenie, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, polskiej ziemi teraz też już nie oddamy.

Ponieważ jednak nasz kraj nie jest atrakcyjny dla uchodźców, szybko okazało się, że trzeba wykreować nowego wroga. Po co? Nacjonalizm potrzebuje obiektu nienawiści; wartości narodowo-katolickie najlepiej sprawdzają się na barykadach. Poza tym ludzie wplątani w wojny kulturowe nie zauważają, jak dyktatura przekształca obywateli w wiernych reżimowi poddanych.

I tak doszło do kolejnego ataku, tym razem na kobiety i ich prawa. Ustawa antyaborcyjna to pełne ujawnienie kościelnej władzy i religijnej dominacji. W tym względzie konserwatyzm kościoła katolickiego jest taki sam jak fanatyzm innych religii: poza problemami współczesnego świata, poza zrozumieniem kryzysu klimatycznego, praw kobiet, praw człowieka, poza liberalnym społeczeństwem – Kościół katolicki trwa w średniowiecznej mentalności zniewalającej człowieka przez kontrolę seksualności i wepchnięcie kobiet w prokreację. Kobieta została sprowadzona do roli inkubatora, ciała, które można gwałcić, używać, zarządzać nim i które ma dać narodowi następnych żołnierzyków wiary, najlepiej chłopców, którzy przeciwstawią się nawałnicy „Obcych”. Dlatego kobieta ma rodzić nawet za cenę swojego życia. Jej życie, ambicje czy potrzeby nie istnieją w kościelnej ideologii matki-inkubatora-służebnicy.

W tym też znaczeniu feminizm jak i nauka o płci (gender studies) stały się wrogiem numer jeden. Czarne marsze kobiet pokazały siłę, która powstrzymała PiS i kościół od zaostrzenia i tak już wrogiej kobietom ustawy antyaborcyjnej, ale nie oznacza to, że wojna została wygrana. Tak naprawdę Ordo Juris, instytucje powoływane przez Rydzyka czy nieustająca działalność Kościoła Katolickiego doprowadziły do całkowitego uwstecznienia dyskusji i myślenia o kobietach. Obecnie nikt już nie krępuje się w wyrażaniu skrajnych, szowinistycznych poglądów. Powiedzenie – i to publiczne, i to przez polityka – że kobieta ma rodzić dzieci, bo taka jest jej biologia i powołanie, nikogo nie dziwi i nie niesie z sobą żadnych konsekwencji. Do tego w mediach nieustannie trwa „urabianie” społeczne, a to wyszydzając feminatywy, a to oddając głos w debatach o sprawach kobiet i o kwestiach społecznych profesorom-teologom czy wprost księżom. Organizacje prokobiece od 2015 roku straciły dotacje rządowe i wsparcie oficjalnych władz. Centrum Praw Kobiet – tylko dlatego, że pomaga ofiarom przemocy domowej, Kongres Kobiet – tylko dlatego, że realizuje liberalną, progresywną politykę budowania miejsca kobiety w społeczeństwie – to nie jedyne ofiary antykobiecej polityki Kościoła i PiS. Mówienie o prawach kobiet i zajmowanie się problemami kobiet jest w Polsce stygmatyzowane i zostało zepchnięte na margines buntu – przeciwko prawu boskiemu i porządkowi natury. Już same zajęcia z gender stanowią wyzwanie dla tradycjonalistów, a te uczelnie, które realizują takie programy, muszą nieustannie kontrolować swoje prace i badania. Nie bez przyczyny w reformie szkolnictwa wyższego wszystkie kierunki związane z kulturoznawstwem zostały osłabione i wykluczone z naukowych kategorii – kultura ma być jedna, męska, biała, patriarchalna i przede wszystkim narodowo-katolicka. A do tego poznanie tradycji czy wprowadzenie współczesnych, otwartych narracji nie jest potrzebne. Zamknięcie kobiety w domu i sprowadzenie jej do macicy to jedna ze strategii tego męsko-centrycznego, opresyjnego, narodowego katolicyzmu.

Kobieta ma być matką-polką, czystą, nieskalaną rodzicielką. Dlatego nauka gender oburza – pokazuje bowiem, że płeć jest również budowana przez kulturowe uwarunkowania i wzorce. Oburza tak samo wszelka dyskusja na temat krzywdy, jakiej doświadczają kobiety. Gdy w 2013 roku Jerzy Bohdan Szumczyk ustawił swoją rzeźbę na al. Zwycięstwa w Gdańsku, od razu pojawiła się policja i prokuratura zaczęła badać sprawę. Żołnierz gwałcący kobietę w ciąży wyrzeźbiony przez Szumczyka okazał się obrazą obyczajów i społecznego porządku. Fakt, że rzeźba była ustawiona nielegalnie, nie oburzał tak jak to, co Szumczyk odważył się pokazać. Gwałt, przemoc, ma pozostać „wstydliwym problemem” kobiety. Najlepiej, żeby milczała i w pokorze przyjmowała to, co jej się wydarza. Upominanie się o jej prawa to obecnie walka z całym systemem nakręconego kościelno-aksjologiczno-nacjonalistycznego fanatyzmu. Tak samo coming out lesbijek traktowany jest jako niesmaczna prowokacja. Przecież kobieta ma być matką-polką a nie lesbijką żyjącą w wolnym związku czy poszukującą na własnych zasadach swojej drogi w życiu. Szumczyk zbulwersował, bo pokazał nie to, co trzeba. Gdyby na jego pomniku był zabijany polski żołnierz walczący z rosyjskim najeźdźcą, skończyłoby się na pouczeniu – na ekspozycję publiczną trzeba mieć pozwolenie. Ale pokazanie kobiety, jej krzywdy, to już musiało zdenerwować wszystkich. Rzeźba była kontrowersyjna, bo zajęła się samą kobietą, samą przemocą. Kobieta ma być matką-polką-katoliczką, a więc bycie lesbijką jest sprzecznością samą w sobie, dlatego nowy wróg musiał zostać wyznaczony.

Z ambon od dawna można było usłyszeć o tęczowej zarazie. Arcybiskup Jędraszewski prowadzi swoją homofobiczną krucjatę konsekwentnie. Politycy PiS w środowiskach LGBT znaleźli obiekt stygmatyzacji. Po uchodźcach i feministkach przyszedł czas na Lesbijki, Gejów, osoby Biseksualne, Transpłciowe, a więc tych wszystkich, którzy nie mieszczą się w matrycach heteronormatywności.

Wracając do definicji wojny kulturowej Eageltona jako wojny białego mężczyzny przeciwko kobietom i innym, nienormatywnym – w Polsce ta wojna została rozpętana w pełnym wymiarze. Osoby ze środowisk LGBT właśnie doświadczają nie tylko dyskryminacji i stygmatyzacji, ale także przemocy, również fizycznej. To na nich kumuluje się cała nienawiść, jaka gromadziła się przez lata w białym, metaforycznym mężczyźnie, tradycjonaliście, katoliku, który nie radzi sobie ze współczesnym światem, z jego dynamiką i jego przemianami.

Wiek XX i XXI poddały krytyce i zerwały z tradycyjnymi modelami społecznymi, rodzinnymi i obyczajowymi. Kultura Zachodu stała się przestrzenią polifonicznych idei i oddziaływań, miejscem przepływów i zmian kulturowych, społecznych i obyczajowych. Świat Zachodu daje nam możliwości, ale nie daje żadnych stałych i twardych odpowiedzi. Nawet wartości traktowane są jako negocjacyjne, tak samo jak nasza płeć czy życiowe cele i zadania. Człowiek uzyskał egzystencjalną możliwość samorealizacji. Jest to jednak sytuacja bardzo niekomfortowa, trzeba bowiem samodzielnie wyznaczać własne cele życiowe, ale też dbać o relacje społeczne i stosunki z innymi ludźmi. Oznacza to, że wyruszamy w ciekawą podróż, ale bez żadnej mapy i kompasu. Dla wielu z nas zadanie to okazało się niebezpieczne i stresujące. Zwłaszcza, że nie można już skryć się za tradycyjnym modelem i wzorcem postępowania.

Głoszona przez PiS wrogość do uchodźców była pierwszym sygnałem alarmowym, że dzieje się coś bardzo złego. W 2015 roku nie tylko Polska doświadczyła kryzysu. To był kryzys całego Zachodniego świata, kryzys społeczny i polityczny. W imię domniemanych wartości wspólnotowych i obrony „naszej wolności” odmawiano pomocy uchodźcom. Pojawienie się w Europie jak i na całym świecie jawnie faszyzujących partii i ruchów społecznych ukazało głęboki kryzys moralny i słabość współczesnego człowieka, który woli uciec w fanatyzm niż pomóc drugiemu, innemu. W Polsce ten kryzys pogłębiał się wraz z każdym nowo wskazanym wrogiem. Od uchodźców, przez kobiety po środowiska LGBT – szukano wroga, na którym można było wyładować frustracje wypływające z niezrozumienia współczesnego świata, ze strachu przed nowością, zmianami i przyszłością. Chowanie się za zasłonę tradycji, opowiadanie o dawnych wartościach, dawnym etosie, mówienie o narodzie jako jednym, polskim, katolickim stanowi nie tylko próbę skonsolidowania elektoratu PiS, ale również poszukiwania antidotum na niebezpieczny świat.

Jest to działanie w duchu: Jest źle, ale to nie my jesteśmy winni, tylko ONI. Ci inni zawinili, to ONI ponoszą odpowiedzialność. To uchodźcy, którzy „zabierają” nam pracę, to kobiety, które nie chcą rodzić nam dzieci i nie chcą posłusznie wykonywać poleceń, to Geje i Lesbijki burzący patriarchalną strukturę zależności, nie mieszczącą się w zastanym porządku. W świecie lęku i frustracji narodowca i prawicowca człowiek o zielonych włosach, mężczyzna w sukience, kobieta biegnąca do swojej żony, biseksualista swingujący w nocnym klubie czy transpłciowy chłopak, który jeszcze w dowodzie ma swoje dawne kobiece imię – to obraza boska, zło wcielone. Patriarchalna struktura tak jak spokój człowieka, dla którego cały świat wyznacza historia jego rodziny i ksiądz co niedziela głoszący, jak powinien wyglądać ład moralny – wymagają jasno określonych zasad. Stąd przekonanie, że białe jest białe, kobieta jest kobietą, a mężczyzna mężczyzną. Jakiekolwiek odstępstwa od tradycyjnego porządku wywołują panikę i wrogość.

Wojna kulturowa nabrała rozpędu i wyznaczyła jasno nowy front: LGBT. Słowa o ideologii, chorobie czy wypowiedzi w stylu „to nie ludzie”, „to choroba”, „to nie jest normalne” wyznaczają pierwszą linię ataku, tę werbalną. Gdy się kogoś chce wyeliminować, najlepiej najpierw zrobić z niego nie-człowieka, insekta lub przedmiot, który nie ma cech ludzkich. Pozbawianie osób ze środowiska LGBT ich praw widać było podczas aresztowania Margot. Potraktowanie tej aktywistki stało się symbolicznym zaburzeniem relacji, w której człowiek, osoba zakwalifikowana jako nienormatywna, pozbawiony został przywilejów obywatelskich i prawnych.

Na tej wojnie kulturowej druga linia frontu wymierzonego w prawa człowieka wyznaczona jest przez obsadzenie nowych stanowisk w rządzie. Nowy minister edukacji i nauki to człowiek, który nie kryje swojej nienawiści do inności. Mówiąc o gejach i lesbijkach jako „nie-ludziach”, o zagrażającej nam wszystkim ideologii, mówiąc o osobach biseksualnych i transseksualnych jako o osobach pozbawionych praw obywatelskich i godząc się na przemoc fizyczną wobec dzieci (klaps nie jest problemem dla tego pana), minister de facto popiera dyskryminowanie osób innych niż heteroseksualne. Ta jawność poglądów homofobicznych, brak zawstydzenia własną nienawiścią i dumne manifestowanie pogardy wobec drugiego człowieka wyznaczają załamanie granic prawnych i moralnych. PiS pokazało, że takie poglądy nagradza się i wzmacnia – dlatego człowiek wprowadzający w swoim mieście strefę wolną od LGBT dostaje stanowisko ministra. Od tego momentu wszystko już można. Wulgaryzmy, pokrzykiwanie, wchodzenie sobie w słowo, aroganckie zachowanie. Na co dzień obserwujemy w sejmie coraz większe schamienie podczas prowadzonych dyskusji i sporów, tak samo jak na ulicy, w pracy, między nami możemy obserwować coraz większe stępienie wrażliwości i przyzwoitości. Soczyste przekleństwa nie są niczym nadzwyczajnym, tak jak pewna Pani posłanka pokazująca środkowy palec lub inna krzycząca do koleżanki z przeciwnej partii „zamknij się”. To dlatego godzimy się na brutalność policji przerywającej manifestacje tęczowych aktywistów i aktywistek. Przyzwyczailiśmy się, stało się to normą – nienawiść i agresja, nierówność i brak szacunku. Słowa o „tęczowej zarazie” zaczęły wyznaczać nasze myślenie. Wojna kulturowa trwa w najlepsze, a na tej wojnie nie ma wygranych. Historia pokazała, że zmian i progresywnego myślenia nie da się zawrócić, zmiany można jedynie hamować. Dlatego wcześniej czy później ta reakcja nacjonalistyczno-katolicka przegra z progresywnym myśleniem o świecie i wartościach. Rzecz w tym, że do tego czasu Lesbijki, Geje, Biseksualiści i Transseksualiści nie będą bezpieczni, a dzieci nie mieszczące się w normach będą poddane koszmarnej presji, by się dostosować, zmienić, „znormalizować”. Ludzie będą cierpieć, popełniać samobójstwa, a nasza kultura – niezależnie od tego po jakiej stronie jesteśmy – będzie przechodzić głęboki regres.

Dlatego potrzebna jest nam nowa lewica, nowa formacja społeczna, polityczna, która dostrzeże w nas ludzi bez podziałów i klasyfikacji na lepszych i gorszych. Dlatego potrzebna jest nam nowa dyskusja i zwrot w relacjach społecznych. Inaczej coraz bardziej będzie pochłaniała nas wojna kulturowa, która wszystko widzi w obsesyjnie jeden, narodowy, katolicki sposób, wykluczając, nienawidząc i dążąc do eksterminacji tego, co uznaje za niezgodne z tradycją lub – tak naprawdę – za sprzeczne z własnymi przesądami i stereotypami.



1. Por. T. Eagelton, Po co nam kultura? Tłum., A. Górny, Muza, Warszawa, 2012, s. 76 i dalsze.




Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"