[ Strona główna ]

RACJE

Numer 8

Marzec 2022


Erich Fromm

WIEDZA ZATROSKANA


Gdy mowa o iluzjach, ideałach i ideach, trzeba mieć na uwadze1 związek między „myślą” a „troską” (concern). Zarówno psychologia, jak i socjologia za swój przedmiot mają człowieka. Wielu rzeczy mogę się dowiedzieć na temat człowieka, kiedy będę obserwował go jak dowolny inny przedmiot. Wówczas ja – obserwator – staję przed moim „przedmiotem” („przedmiot”, a więc „obiekt”, oraz „obiekcja” mają ten sam źródłosłów; po niemiecku Gegenstand – „kontrstanowisko”), aby obserwować go, opisywać, mierzyć, ważyć - nigdy jednak nie zrozumiem tego, co jest żywe, jeśli pozostanie dla mnie tylko „przedmiotem”. Rozumiem więc człowieka tylko w sytuacji, w której jestem w stanie nawiązać z nim jakiś głębszy kontakt (being related), kiedy przestanie być całkowicie zewnętrznym wobec mnie przedmiotem i stanie się częścią mnie, albo, żeby wyrazić się jeszcze bardziej poprawnie, kiedy stanie się „mną”, równocześnie pozostając „nie-mną”. Jeśli jednak zachowam pozycję zdystansowanego obserwatora, postrzegać będę jedynie zewnętrzne zachowanie, i jeżeli tylko o to mi chodzi, rola obserwatora okaże się całkowicie zadowalająca. Jednak z tego stanowiska całość drugiej osoby, jej pełna rzeczywistość, umknie moim władzom poznawczym. Udało mi się opisać ją pod tym czy tamtym aspektem – a jednak nigdy tak naprawdę jej nie spotkałem. Tylko wtedy, gdy otworzę się przed nią, a to właśnie znaczy w ścisłym sensie słowa nawiązanie prawdziwego kontaktu, zobaczę swego bliźniego; a zobaczyć go znaczy go poznać. Jak mogę choćby dostrzec innego, jeśli jestem pełen samego siebie (filled with myself)? Być „pełnym siebie samego” oznacza być przepełnionym wizerunkiem własnym, własną chciwością albo własnym lękiem. Ale to wszystko bynajmniej nie oznacza „bycia sobą”. W istocie, najpierw muszę być sobą, żeby dostrzec drugiego. Jak miałbym zrozumieć jego strach, jego smutek, samotność, nadzieję, miłość – jeśli nie odczuwałbym własnego strachu, własnego smutku, samotności, nadziei czy miłości? Jeśli nie jestem zdolny do mobilizacji własnego doświadczenia człowieczeństwa i zaangażowania się w sprawy bliźniego, mogę bardzo dużo dowiedzieć się na jego temat, ale nigdy nie poznam jego samego. Otwartość stanowi warunek pozwalający na to, abym stał się jego pełen, abym, żeby tak rzec, nasiąknął nim; ale najpierw ja muszę być sobą, w przeciwnym razie jak ja miałbym stać się otwarty? Muszę być sobą, to jest własną, autentyczną, niepowtarzalną jaźnią, aby być w stanie niejako przekroczyć siebie, przekroczyć iluzję rzeczywistości tej właśnie jedynej w swoim rodzaju jaźni. Póki nie udało mi się ustanowić tożsamości własnej, póki nie wydostałem się całkiem z łona, nie wyzwoliłem z więzi rodziny, rasy czy narodu – innymi słowy, póki nie stałem się jeszcze w pełni zindywidualizowanym, wolnym człowiekiem, nie jestem w stanie odrzucić tejże indywidualności, aby zrozumieć, że nie jestem niczym więcej jak tylko kroplą wody na grzbiecie fali, bytem odseparowanym od reszty istnienia wyłącznie mgnieniem oka. Bycie w kontakcie, bycie zaangażowanym oznacza bycie zatroskanym. Jeśli zamiast pozostawać odległym obserwatorem, stanę się uczestnikiem, to „interesuję się” (inter-esse oznacza „bycie w”). „Bycie w” równoznaczne jest z niepozostawaniem na zewnątrz. Jeśli „jestem w”, świat staje się moją troską. Sensem tej troski może oczywiście być zniszczenie. „Zainteresowanie” samym sobą osoby zdradzającej skłonności samobójcze jest zainteresowaniem własną destrukcją, dokładnie w takim samym sensie, jak „zainteresowanie” światem osoby okazującej skłonności mordercze tożsame jest ze niszczeniem go [pod postacią innych ludzi]. Ale ten ostatni rodzaj zainteresowania jest patologiczny, nie dlatego wszak, że „człowiek jest dobry”, ale dlatego, że naczelną cechą życia jest dążność do samopodtrzymywania; bycie w świecie oznacza zatroskanie o życie i rozwój, tak własny, jak pozostałych istot. A więc wiedza zatroskana (concerned knowledge), wiedza mająca charakter „bycia w”, prowadzi wprost ku pragnieniu pomocy; jest, jeśli użyjemy tego słowa w najszerszym sensie, wiedzą zorientowaną terapeutycznie. Ta cecha zatroskanej wiedzy odnalazła swój klasyczny wyraz w myśli buddyjskiej. Kiedy Budda zobaczył starca, chorego i trupa, nie pozostał odległym obserwatorem – był tak głęboko poruszony, że nie mógł się nie zacząć zastanawiać nad pytaniem, jak wyzwolić człowieka od cierpienia. To właśnie troska o pomoc człowiekowi doprowadziła Buddę do odkrycia, wedle którego, jeśli człowiek potrafiłby się wyzwolić z chciwości i głupoty, wyzwoliłby się również od cierpienia. Kiedy tylko orientacja na świat staje się pełną namiętności troską, wszelkie myślenie o nim nabiera nowego charakteru. Najprostszy przykład tego stwierdzenia odnaleźć można w medycynie. Jak wielu odkryć medycznych dokonano by bez pragnienia uleczenia? Również ta sama troska leży u podstaw wszystkich odkryć Freuda. Gdyby nie popychało go pragnienie wyleczenia zaburzeń umysłowych, w jaki sposób byłby w stanie odkryć nieświadomość pod rozmaitymi pozorami, poprzez które manifestuje się ona w objawach i snach? Jest oczywiste, że przypadkowa i pozbawiona zainteresowania obserwacja rzadko prowadzi do znaczącej wiedzy. Wszystkie pytania, jakie stawia nasz intelekt, określane są przez nasze zainteresowanie. Zainteresowanie to, którego bynajmniej nie należy traktować jako czegoś wobec wiedzy przeciwstawnego, jest w istocie warunkiem jej możliwości, dopiero wtedy jednak, gdy skojarzone jest z rozumem, czyli ze zdolnością do postrzegania rzeczy takimi, jakie są, „pozwalania im być”. W dostrzeżeniu tych wszystkich kwestii niezwykle pomogła mi moja praktyka psychoanalityczna. Wykształcony zostałem w ramach ściśle ortodoksyjnej techniki freudowskiej, która polega na tym, że analizuje się pacjenta, siedząc obok niego i słuchając jego swobodnych skojarzeń. Ta technika analizowania została jednak wymodelowana w duchu eksperymentu laboratoryjnego: pacjent był „przedmiotem”, analityk obserwował jego swobodne skojarzenia, sny etc., a potem poddawał analizie uzyskany materiał. Od analityka oczekiwano, że zajmie pozycję zdystansowanego obserwatora, lustra, by tak rzec, nie zaś aktywnego uczestnika całego procesu. Im dłużej wszak pracowałem w ten sposób, tym mniejszą czułem satysfakcję. Przede wszystkim nierzadko w trakcie pracy analitycznej odczuwałem zmęczenie lub nawet senność, a kiedy godzina analizy dobiegała końca, witałem to z wyraźną ulgą. Ale znacznie gorsze było to, że narastało we mnie wrażenie, iż coraz mniej rozumiem pacjenta. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nauczyłem się „interpretacji” i nauczyłem się tego dostatecznie dobrze, żeby interpretować materiał w taki sposób, iż skojarzenia i sny pacjenta pasowały do moich teoretycznych oczekiwań. Ale wciąż mówiłem na temat pacjenta raczej, zamiast mówić do niego – i nie mogłem pozbyć się poczucia, że wiele z tego, co konieczne do właściwego zrozumienia, gdzieś mi umyka. Początkowo, zupełnie naturalnie, kładłem te wątpliwości na karb mojego braku doświadczenia. Kiedy jednak wątpliwości wraz ze zdobywanym doświadczeniem narastały, zamiast maleć, zacząłem żywić podejrzenia wobec stosowanej metody. Pobudzony i zachęcony przez kolegów, którzy mieli podobne doświadczenia, zacząłem trochę po omacku szukać nowej drogi. W końcu przekonałem się, że cała sprawa jest raczej prosta: zamiast trwać w roli obserwatora, musiałem stać się uczestnikiem, nawiązać kontakt z pacjentem, i to kontakt angażujący ośrodki, nie zaś tylko peryferie [naszych osobowości]. I odkryłem, że w ten sposób mogę zobaczyć u pacjenta to, czego wcześniej nie byłem zdolny zaobserwować, że zacząłem go rozumieć, zamiast tylko interpretować to, co mówi, i odtąd już praktycznie nigdy nie odczuwałem zmęczenia podczas analitycznej godziny. Równocześnie przekonałem się, że można być w pełni obiektywnym mimo całkowitego zaangażowania. „Obiektywny” oznacza tutaj postrzeganie pacjenta takim, jaki jest, a nie takim, jakim chcę go widzieć. Ale bycie obiektywnym możliwe jest jedynie wówczas, gdy nie chce się niczego dla siebie, ani podziwu pacjenta, ani jego uległości, ani nawet jego „wyleczenia”. Jeśli to ostatnie stwierdzenie brzmi, jakby pozostawało w sprzeczności z tym, co powiedziałem wcześniej, mianowicie, że to właśnie pragnienie pomocy okazuje się najbardziej płodne dla myśli, chciałbym tutaj wyraźnie stwierdzić, że w istocie nie ma tu żadnej sprzeczności. Motywowany prawdziwym pragnieniem pomocy, nie chcę niczego dla siebie – szacunek, jakim cieszę się we własnych oczach, nie dozna ujmy, gdy stan pacjenta nie poprawi się, ani też w pychę nie wbiją mnie „moje” osiągnięcia, gdy ten wyzdrowieje. Co prawdą jest dla psychologii, prawdziwe też pozostaje dla socjologii. Jeśli społeczeństwo nie jest przedmiotem mojej troski, to mojemu myśleniu o społeczeństwie brakuje ogniskowej; nie jest ono niczym więcej, jak tylko ślepym błądzeniem po omacku, nawet jeśli ślepotę skrywa mój zbiór „danych” oraz imponujące statystyki. Jeśli przedmiotem mojej troski jest człowiek – a jak mogę troszczyć się o pojedynczego człowieka, nie troszcząc się o społeczeństwo, którego jest częścią? – nie potrafię uchylić się przed wrażeniem, jakie wywierają cierpienia wywoływane przez społeczeństwo, i odtąd kieruje mną już tylko pragnienie złagodzenia tych cierpień, pomoc człowiekowi, by mógł stać się w pełnym wymiarze ludzki. Jeśli troszczymy się o człowieka, to troska ta stawia przed nami wiele pytań: jak człowiek może stać się wolny, jak może w pełni stać się człowiekiem, jak może stać się tym, czym być może? To właśnie ta troska pchała Marksa ku największym jego odkryciom. Wśród nich, jak wśród wszelkich odkryć naukowych, nie wszystkie są poprawne – w istocie dzieje nauki są historią błędów. To stwierdzenie odnosi się tak do teorii Marksa, jak Freuda. Tym, co się wszak liczy, nie jest konieczność, by nowe wglądy okazywały się zawsze ostatnim słowem prawdy, ale by były owocne, to znaczy wiodły do dalszych 172 odkryć; i jeszcze coś ponad to, że w procesie odkrywania prawdy człowiek zmienia samego siebie, ponieważ staje się bardziej świadomy i świadomość tę może przekazać tym, którzy podążają za nim. Związek między troską a wiedzą często wyrażany był – zresztą jak najbardziej słusznie – w kategoriach związku między teorią a praktyką. Jak to Marks kiedyś napisał, nie można tylko interpretować świata, chodzi o to, żeby go zmienić. W rzeczy samej, interpretacja pozbawiona intencji zmiany jest pusta, pragnienie zmiany bez interpretacji jest ślepe. Interpretacja i zmiana, teoria i praktyka nie są dwoma oddzielnymi czynnikami, które dopiero wtórnie można ze sobą połączyć – są one ze sobą powiązane w taki sposób, że wiedza zapładniana jest przez praktykę, praktyka zaś prowadzona jest przez wiedzę; teoria i praktyka, kiedy już przestaną być odseparowane, zmieniają nawzajem własną naturę.



1. Pierwsza część zdania został zmieniona, tak by tekst, który jest fragmentem książki E. Fromma pot. Zerwać okowy iluzji, rozdział pt. Pokrewne idee”, zyskał charakter samodzielnego artykułu (przyp. red.).







Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"