DEMOKRACJA KONFESYJNA
Rozmowa z prof. Barbarą Stanosz
Andrzej
Dominiczak: Konflikt Kościoła katolickiego z demokracją, zwłaszcza
zaś z jej współczesną, liberalną odmianą, akcentującą wagę praw i
wolności człowieka, jest niezaprzeczalny. Idea liberalna to dla
Kościoła „szkaradna doktryna” i „błędny pogląd,
który nie ma prawa do istnienia”[1], a kultura i obyczajowość
ukształtowana pod jej wpływem to „cywilizacja śmierci”.
Jeszcze mniej życzliwości jeśli to w ogóle możliwe ma
Kościół katolicki dla lewicy i jej celów politycznych. W ostatnich
dniach np. biskup Pieronek z właściwą katolickim liberałom
subtelnością porównał lewicę do „szczurów wychodzących z nor”.
Tymczasem związani z SLD intelektualiści w tzw. „raporcie
Reykowskiego” postulują odrzucenie przez lewicę krytyki religii
„jako ograniczającego wolność człowieka zabobonu”, a guru
liberalnych demokratów, Adam Michnik przestrzega przed próbami
„wyeliminowania religii z debaty o najważniejszych sprawach w
państwie”. „Rola religii była i pozostanie
fundamentalna!” – wyro- kuje Michnik.[2] Warto więc
przypomnieć, czego dotyczą spory między Kościołem a demokracją oraz
między Kościołem a lewicą, i jakie jest podłoże tych sporów. Od czego
zaczniemy?
Barbara
Stanosz: Chyba powinniśmy zacząć od ustalenia znaczeń słów demo
kracja i lewica – nie po to, by podejmować modny, ale raczej
jałowy spór w kwestii, czym jest „prawdziwa lewica” i
„prawdziwa demokracja”, lecz po to, by było wiadomo, o
czym my dwoje mówimy, gdy używamy tych słów. Może się zresztą okazać,
że i my rozumiemy je niejednakowo; trochę utrudniłoby to rozmowę, ale
tylko „technicznie” (przypominam lekcję logiki języka:
każdemu wolno użyć jakiegoś słowa w dowolnym sensie pod warunkiem, że
sens ten dobrze określi).
Przez
demokrację rozumiem rządy prawa stanowionego „z woli ludu”,
tj. bezpośrednio lub pośrednio na podstawie swobodnej decyzji
wszystkich obywatelsko dojrzałych członków danej społeczności. Na
podstawie nie znaczy, oczywiście, zgodnie z, bo wola polityczna ludzi
bywa różna, trzeba więc przyjąć jakieś kryterium „proporcji
woli”, np. kryterium większości. Kwestię tę na ogół rozstrzyga
się w debacie publicznej; w taki sam sposób ustala się kryterium
dojrzałości obywatelskiej (pierwotnie bardzo restrykcyjne, z czasem
zredukowane do kryterium wieku).
Liberalna
demokracja nakłada na ten mechanizm decyzyjny pewne dalsze warunki,
motywowane wartościami wolności, równości i sprawiedliwości. Wyklucza
mianowicie stanowienie praw ultrarepresyjnych, praw niepotrzebnie
ogranicza jących ludzką wolność oraz takich, które dyskryminują
kogokolwiek ze względu na jego płeć, rasę, narodowość, orientację
seksualną, albo wyznanie czy bezwyz naniowość; postuluje też i
praktykuje (w dużej mierze pod wpływem ideologii socjalizmu) prawne
łagodzenie skutków ekonomicznej nierówności między ludźmi (welfare
state).
Lewica
jest ruchem politycznym, który radykalizuje ten ostatni postulat,
dążąc do ustanowienia prawnych gwarancji sprawiedliwości społecznej:
systemu praw, który wyeliminuje lub zminimalizuje nierówności
ekonomiczne w stopniu zapewniającym wszystkim jednakowy dostęp do
najcenniejszych dóbr (w szczególności do edukacji i ochrony zdrowia),
równe praktyczne możliwości korzystania ze swobód obywatelskich oraz
– last but not least – klimat współżycia społecznego
wolny od wszelkich reminiscencji relacji pan-sługa.
Kościół
rzymskokatolicki – organizacja o jak najdalszym od demokracji
systemie wewnętrznym, dobrze przystosowana do środowiska autokracji
politycznej – długo zwalczał podstawowe zasady demokracji, a z
jej liberalną odmianą nie pogodził się do dziś. Być może z czasem
zaakceptuje niektóre liberalne idee obyczajowe, lecz jego wrogość
wobec lewicowego modelu życia społecznego wydaje się nieusuwalna.
AD:
Czy rzeczywista akceptacja liberalnej demokracji nie musiałaby jednak
oznaczać samorozwiązania się Kościoła w postaci zbliżonej do obecnej?
W rozwiniętych demokracjach zakazane jest tworzenie organizacji,
które nie dopuszczają kobiet do stanowisk kierowniczych. Gdybym
chciał założyć stowarzyszenie na rzecz miłości bliźniego, którego
prezes wybierany byłby dożywotnio, a kobiety mogłyby pełnić tylko
funkcje pomocnicze, nie zarejestrowałby go żaden sąd. Nie jest to w
moim przekonaniu tylko problem wewnętrzny Kościoła. Czy sam fakt, że
stosująca takie praktyki instytucja może legalnie działać, a w wielu
sprawach jest popierana przez rząd i autorytety intelektualne, nie
świadczy o lekceważeniu ważnych wartości współczesnej demokracji?
BS:
Niedemokratyczna struktura wewnętrzna „ziemskiej ambasady Pana
Boga” od dłuższego czasu niepokoi część jej klienteli, ale
reszcie ludzi jest doskonale obojętna, więc świeckie państwo może ją
ignorować. W każdym razie jest to najmniejszy spośród kłopotów,
jakich Kościół przysparza liberalnej demokracji. Nieporównanie
poważniejszy problem stanowi fakt, iż instytucja ta sfabrykowała i
zdołała narzucić wielu ludziom osobliwą koncepcję moralności,
niezgodną z liberalną ideą zapewnienia człowiekowi pełnej wolności
wyboru sposobu życia w granicach nienaruszania cudzej wolności.
Koncepcja owa dotyczy w szczególności sfery seksualnego życia
człowieka, reglamentując ją drastycznie i – z punktu widzenia
świeckiej moralności – zupełnie bezzasadnie; dotyczy też spraw,
które dały Kościołowi asumpt do przeciwstawiania rzekomo krzewionej
przez siebie „kultury życia” liberalnej „kulturze
śmierci”: odmawia mianowicie moralnego prawa do przerwania
niechcianej ciąży oraz do uzyskania pomocy w skróceniu cierpień
poprzedzających śmierć (nazwa „kultura cierpienia” wydaje
się tu bardziej adekwatna niż „kultura życia”). Ta
energicznie lansowana koncepcja moralności, wzmocniona arbitralną
tezą, że kwestii moralnych nie wolno rozstrzygać przez głosowanie,
bardzo utrudnia proces dostosowywania prawa powszechnego do ideowych
zasad liberalnej demokracji. Państwo może ograniczać krzewienie tej
koncepcji, m.in. przez zakaz indoktrynacji religijnej w szkołach
publicznych, lecz szkodliwym skutkom (w tym postawom nietolerancji)
domowego zaszczepiania religijnej wizji moralności niełatwo jest
przeciwdziałać.
Chyba
nie trzeba dodawać, że Polska jest demokracją co najwyżej w
formalno-ustrojowym sensie tego słowa. Co najwyżej, bo wydaje się
wątpliwe, czy wolno nazywać rządami prawa ustrój państwa, które
obdarza niezwykłymi przywilejami jedną z funkcjonujących w nim
instytucji – właśnie Kościół – natomiast zwykłych
przestępstw przedstawicieli tej instytucji stara się nie dostrzegać.
A drogę prowadzącą do liberalnej demokracji Polska ostentacyjnie
omija.
AD:
Czy jednak, ignorując autokratyczną strukturę i autorytarną naturę
Kościoła, i uznając jednocześnie jego tzw. autorytet moralny, a w
istocie polityczny, państwo demokratyczne nie ogranicza samo siebie i
nie wspiera roszczeń Kościoła do rozstrzygania w każdej sprawie,
którą biskupi zechcą uznać za niepodlegającą głosowaniu kwestię
„moralną”? A mówiąc ogólniej, czy nie należy wreszcie
wprost powiedzieć, że swobody, z którymi walczy Kościół, to nie są
problemy moralne, tylko złożone kwestie społeczno-polityczne,
obejmujące niekiedy również wymiar moralny, ale także, lub nawet
przede wszystkim, wymiar osobistego szczęścia lub cierpienia,
zdrowia, dobrobytu, aspiracji artystycznych lub naukowych i wiele
innych. Czy sprowadzanie wszystkiego do wymiaru „moralnego”
nie jest po prostu manipulacją, mającą na celu umocnienie władzy
Kościoła nad naszym życiem?
BS:
Głośno i wprost powinno się mówić przede wszystkim otym, że moralność
nie jest czymś pochodzącym „z zaświatów”, lecz tworem
ludzkim, ukształtowanym rozmaicie w różnych kulturach i w każdej z
nich zmieniającym się w czasie. Nikt, a więc także żadna instytucja
religijna, nie ma monopolu na „jedynie słuszny” kodeks
etyczny, i jeśli w ogóle trzeba kodyfikować normy moralne, to jedyną
podstawą ich kodeksu mogą być ludzkie intuicje dobra i zła. A
dostosowywanie prawa do tych intuicji nie może odbywać się inaczej
niż przez głosowanie.
Trzeba
też uświadomić ludziom poddanym indoktrynacji religijnej, że nie ma
żadnego rozsądnego powodu, by życie seksualne człowieka było oceniane
moralnie według innych kryteriów niż np. jego życie zawodowe: w obu
tych dziedzinach postępuje się w sposób moralnie naganny, ilekroć
stosuje się przemoc fizyczną lub psychiczną (gwałt, wykorzystywanie
cudzej naiwności czy mobbing), poza tym jednak zachowania należące do
każdej z tych sfer ludzkiego życia są moralnie neutralne. Jeśli zaś
ktoś zgodzi się z nami, że kryterium zła moralnego stanowi niczym nie
usprawiedliwione zadawanie cierpienia, a kryterium moralnego dobra –
usuwanie lub łagodzenie cudzego cierpienia, to musi przyznać, że
wszystkie prawa liberalnej demokracji, którym Kościół się sprzeciwia,
są moralnie akceptowalne.
Wydaje
się niewątpliwe, że podłożem sprzeciwu hierarchów kościelnych wobec
tych praw jest obawa przed nieuchronnym osłabieniem ich władzy –
także tej „duchowej”, polegającej na posłuchu wśród
wiernych, ludzie bowiem łatwo lekceważą wszelkie nakazy i zakazy,
które nie znajdują potwierdzenia w prawie powszechnym. Z drugiej
strony, szybkie i daleko idące ustępstwa Kościoła na rzecz
liberalizmu podważałyby jego domniemany status „nieomylnego
autorytetu moralnego”, stanowiący dziś chyba jedyną już rację
bytu tej instytucji (bo zadanie opisywania świata ostatecznie
odebrała jej nauka).
Naturalną
konsekwencją takiego kroku Kościoła byłaby jego rychła marginalizacja
społeczna i bankructwo.
AD:
Wolter zakazał swojej żonie mówić służbie, że Bóg nie istnieje, bo
bał się, że prości ludzie bez Boga w sercu ukradną mu srebra.
Podobnie przydatność religii jako „moralności dla ubogich
duchem” oceniał m.in. wynalazca nowoczesności, Spinoza. Jednak
działo się to 200 lat temu z okładem, gdy nie istniały jeszcze nauki
społeczne, większość ludzi nie umiała czytać i pisać, a ich wiara –
jak się zdaje – była na tyle silna, że mogła pełnić funkcje
regulacyjne. Dziś wiemy już, bo wykazano to w badaniach
laboratoryjnych i międzykulturowych, o których pisali niedawno Peter
Singer, Marc Hauser [3] i Phil Zuckerman[4], że współcześnie religia
albo nie ma wpływu na nasze intuicje i wybory moralne, albo jest to
wpływ negatywny. Wiara jest dzisiaj tak słaba, że katolicki socjolog
nazwał współczesnych Polaków „nieświadomymi heretykami”.
Czym zatem kierują się ludzie tacy jak Kołakowski i Michnik, gdy
straszą nas „unicestwieniem świata wartości”, do którego
ma rzekomo prowadzić „eliminowanie religii z debaty o
najważniejszych sprawach w państwie”?
Możliwe,
że fakt, iż w Polsce dość duża część ludzi opowiada się w ankietach
za penalizacją aborcji i eutanazji, przeciwko prawom homoseksualistów
do zawierania legalnych związków i wychowywania dzieci, oraz w ogóle
za respektowaniem głosu Kościoła w sprawach państwowych, jest
wyłącznie efektem zmasowanej propagandy na rzecz takich rozwiązań
politycznych: sprzeciw wobec nich uważa się za „politycznie
niepoprawny”, więc wielu ludzi nie chce go okazywać. Motywy
takich osób, jak Kołakowski (skądinąd świetny bajkopisarz), pozostają
dla mnie niejasne; podejrzewam go, że błaznuje, a jego wyznawcy –
Michnik et consortes – traktują serio, jak przystało wyznawcom,
wszystko, co on mówi (nie tracę nadziei, że w końcu powie im:
„Żartowałem”). Jeśli jednak ateistę Kołakowskiego i
niektórych innych intelektualistów rzeczywiście niepokoi perspektywa
marginalizacji roli religii i jej instytucji w życiu społecznym, to
zapewne dlatego, że podzielają oni coś, co Daniel Dennett nazywa
„wiarą w wiarę”: przekonanie, że religia, zwłaszcza silna
instytucjonalnie, sprawia, iż ludzie są lepsi, a w każdym razie mniej
skłonni do czynienia zła – do owej „kradzieży sreber”,
której obawiał się Wolter. Zastanawiające, że jawna fałszywość tego
przekonania (w świetle współczesnych badań oraz doświadczenia
codziennego) jakoś uchodzi uwadze owych intelektualistów.
AD:
Równie zastanawiające wydaje mi się niedostrzeganie przejawów owej
nieusuwalnej wrogości Kościoła wobec lewicowego modelu życia
społecznego, o której wspomniała Pani na wstępie. Religia katolicka
to przecież nie tylko zbiór zabobonnych przekonań, specyficzny styl
życia i związane z nim wzruszenia, ale również pewna konkretna
doktryna społeczno-polityczna, jednoznacznie przeciwna np. idei
państwa opiekuńczego, które – w wersji niepaternalistycznej –
uważam za najważniejszy wkład lewicowej tradycji w kulturę polityczną
Europy. Zupełnie inny pogląd miał w tej sprawie Jan Paweł II. W
encyklice Centesimus Annus oskarżył welfare state, że „powoduje
utratę ludzkich energii i przesadny wzrost publicznych struktur, w
których – przy ogromnych kosztach – dominuje raczej
logika biurokratyczna niż troska o to, by służyć ludziom”.[5]
Gdy lewicy chodzi o likwidację biedy, nierówności i
niesprawiedliwości, Kościołowi marzy się rozbudowa „imperium
charytatywnego”, które przecież nie mogłoby istnieć bez armii
biedaków. Czy Pani zdaniem lewica powinna dążyć do pogodzenia tych
rozbieżności i przymykać oczy na inne różnice, czy jednak – jak
kiedyś – powinna uważać Kościół instytucjonalny za jednego ze
swoich głównych przeciwników ideowych i politycznych?
BS:
Istotnie, Kościół wzywa do „dzielenia się z potrzebującymi”
i choć sam tego raczej nie praktykuje, chyba chętnie zmonopolizowałby
w swoich rękach pośrednictwo między darczyńcami i obdarowywanymi –
a nie mógłby pełnić tej roli, gdyby nie było „potrzebujących”.
Prawica lubi powoływać się na tzw. naukę społeczną Kościoła, lansując
tezę, że dobrowolne „dzielenie się” z ubogimi jest
skuteczniejszym środkiem przeciwdziałania biedzie niż zarządzana
przez państwo redystrybucja dochodów. Lewicowców nie trzeba
przekonywać, że jest to teza bzdurna i nieprzyzwoita.
Jednakże
główny powód wrogości Kościoła wobec lewicy stanowi fakt, że
postuluje ona zwieńczenie społecznych procesów emancypacyjnych przez
prawną likwidację zjawiska upośledzenia ekonomicznego.
Urzeczywistnienie tego postulatu zredukowałoby bowiem drastycznie
bazę społeczną religii, składającą się w ogromnej większości z ludzi
ubogich i pozbawionych perspektyw na jakiekolwiek powodzenie życiowe,
sfrustrowanych niedostępnością dóbr, w które opływają inni, przede
wszystkim zaś z ludzi źle wykształconych, niewiele rozumiejących ze
świata, w którym żyją, i dlatego podatnych na wszelką zręczną
indoktrynację (a trzeba przyznać, że indoktrynacja religijna
pomyślana jest i realizowana bardzo profesjonalnie).
Mam
wrażenie, że w tej rozmowie ledwie dotykamy głównych spraw wiążących
się z jej tematem. Bo też jest to raczej temat na obszerną,
ogólnospołeczną debatę niż na krótką rozmowę dwóch osób. Polska
lewica może i powinna zainicjować i podsycać taką debatę. Oby do niej
rychło doszło.
AD:
Debata, jakiej mógłbym sobie życzyć, musiałaby być poprzedzona
przełomem kulturowym, w wyniku którego jej uczestnicy mogliby się
zdystansować do wyznawanych przez siebie dogmatów i naprawdę chcieć
bardziej przyjaznego i racjonalnego świata. Taki przełom jednak
samoistnie się nie dokona. Dlatego marzy mi się przeprowadzenie
podziału Polski – politycznego i geograficznego – na dwie
co najmniej części: sprawiedliwą, postępową i demokratyczną oraz
konserwatywną, zacofaną i autorytarną. Niech każdy zamieszka tam,
gdzie mu się podoba. Może wtedy, zmuszeni do życia we własnym gronie
narodowcy, homofobi, miłośnicy silnej władzy i konserwatywni katolicy
zrozumieją, dlaczego lepszy jest demokratyczny świat?
Mam
nadzieję, że to marzenie o podziale Polski na dwa organizmy
polityczne jest żartem – i to żartem z gatunku czarnego humoru,
zważywszy najnowsze dzieje naszego kontynentu, na którym wszelkie
dążenia separatystyczne raczej przysparzają ludziom cierpień i
konfliktów, niż je uśmierzają. Szansę na względnie harmonijne
współżycie w gatunku Homo sapiens stanowi jego postępująca integracja
polityczna i kulturowa, nie zaś postępujący proces podziału na
odrębne „stada”. Ale to już temat na osobną rozmowę.
A
wspomniana debata publiczna, której oczekuję, nie zakłada
wcześniejszego „przełomu kulturowego”, może natomiast
okazać się jego zarzewiem, jeśli będzie dostatecznie otwarta i
rzeczowa. Jednakże warunkiem koniecznym dokonania się owego przełomu
jest gruntowna zmiana obecnego modelu edukacji, co stanowi kolejny
wątek nie mieszczący się w temacie naszej rozmowy. Wypada więc ją na
tym zakończyć.
Cóż,
trzeba mieć nadzieję, że „otwarta i rzeczowa” debata jest
w dzisiejszej Polsce możliwa. Dziękuję za rozmowę.
[1]
Określenia użyte przez Grzegorza XVI i Piusa XXI; za: Andrzej Flis, Z
dziejów tradycji demokratyczno-humanistycznej w nowożytnej Europie,
w: Humanistyczna wizja zjednoczonej Europy, Warszawa 1998.
[2]
„Bez religii ani rusz”, rozmowa Adama Michnika z księdzem
Stansławe Opielą,Gazeta Wyborcza, 11 kwietnia 2008.
[3]
Marc Hauser, Peter Singer, „Morality without Religion”,Free
Inquiry, grudzień 2005/styczeń 2006.
[4]
Phil Zuckerman, „Czy wiara jest dla nas dobra”, Przegląd,
32/2007.
[5]www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/jan_pawel_ii/encykliki/centesimus_2.html#m4
|