[ Strona główna ]

RACJE

Numer 6

Czerwiiec 2021


O PRZEMOCy DUCHOWEJ I SEKSUALNEJ W ŻYCIU KLASZTORNYM

Andrzej Lipiński rozmowiA z Doris Reisinger


    Andreas Lipinski: Podczas ośmiu lat spędzonych w rygorystycznej społeczności klasztornej doświadczała Pani przemocy seksualnej, z kilkukrotnym gwałtem włącznie. Mimo to twierdzi Pani dziś, że zdecydowanie gorsza od przemocy seksualnej jest przemoc duchowa… Dlaczego?

Doris Reisinger: Przemoc seksualna jest skierowana w pierwszej linii przeciwko autonomii cielesnej, podczas gdy przemoc duchowa uderza w całego człowieka, sprawia, że zaczynamy wątpić w siebie i nie jesteśmy w stanie się bronić, bo wierzymy, że nie mamy do tego prawa. Bez przemocy duchowej wykorzystanie seksualne nie byłoby możliwe. Wskutek trwającej wiele lat indoktrynacji i przemocy duchowej byłam głęboko przekonana, że posłuszeństwo jest z gruntu czymś dobrym, a wszelkie formy przyjemności, pasji i krytyki są zasadniczo złe. Wierzyłam, że dobra zakonnica zawsze jest uśmiechnięta i uczynna, wstaje w środku nocy i pracuje po dwadzieścia godzin dziennie. Chętnie wykonuje każdą, nawet najgorszą pracę, nigdy nie zadaje pytań i nie ma żadnych własnych potrzeb. Wtedy nie wątpiłam nawet przez chwilę, że tylko tak może wyglądać moje życie. Kiedy tylko próbowałam wyrazić najdrobniejszą choćby potrzebę, przełożona natychmiast dawała mi do zrozumienia, że jest to w sprzeczności z ideałem siostry zakonnej i że jest mną rozczarowana. W ten sposób przez wiele lat, powoli, ale skutecznie wpojono mi taki sposób myślenia i taką formę życia. Dopiero na tak przygotowanej glebie mogła rozwinąć się moja bezsilność wobec późniejszej przemocy seksualnej.

    A.L.: A więc przemoc duchowa jako podstawowa forma przemocy jako takiej, fundament wszystkich innych odmian przemocy?

D.R.: Tak, to jest typowe również dla wszelkich form przemocy w związkach. Na przykład mężczyźni stosujący przemoc wobec swoich partnerek z reguły też najpierw „pouczają” je, jak powinna zachowywać się dobra żona czy konkubina i dlaczego musi podporządkować się swojemu mężczyźnie. I tylko, gdy kobieta godzi się na takie traktowanie, z czasem powstają dogodne warunki dla przemocy fizycznej.

    A.L.: Czym dla Pani jest duchowość?

D.R.: To zdolność nadawania sensu własnemu życiu i wszystkiemu, co nam się przydarza. Religia to oczywiście tylko jedna z wielu możliwości zbliżania się do tego celu, chociaż osobiście jestem przekonana, że religia jest szczególnym źródłem duchowych zasobów – rytuały, modlitwy, żywoty świętych, pieśni czy wyjątkowe miejsca, wszystko to może być pomocne w odnajdywaniu sensu we własnych doświadczeniach i życiowych tarapatach. Te zasoby mogą okazywać się pomocne w życiu codziennym, ale również, a może przede wszystkim, w sytuacjach kryzysowych, np. kiedy tracimy kogoś bliskiego. Duchowość jest wtedy zawsze ostoją i pomaga odzyskać wiarę, że sytuacja kiedyś znowu się ustabilizuje i że to wszystko ma jakiś głębszy sens.

    A.L.: Ale jak rozwinąć w sobie zdrową duchowość, taką, dzięki której będziemy mogli rozpoznać fałszywe obrazy i oprzeć się manipulacji innych ludzi?

D.R.: Myślę, że najważniejszym warunkiem są właściwe wzorce, przede wszystkim rodzice, którzy sami rozwinęli w sobie taką dobrą duchowość i są dla dzieci przykładem. Innym ważnym aspektem jest uświadomienie sobie, że sami jesteśmy w stanie – i że mamy prawo kształtować swoją własną duchowość i szukać potrzebnych do tego duchowych zasobów. Nikt nie może narzucać nam swoich wizji i mówić nam, jaki jest sens naszego życia.

    A.L.: Dziecko chyba jednak nie potrafi samodzielnie ocenić, czy duchowość rodziców jest dobra i rozwijająca, czy może raczej toksyczna i ograniczająca jego rozwój?

D.R.: To rzeczywiście prawdziwy dylemat, dzieci nie są w stanie rozwinąć zdrowej duchowości bez wsparcia drugiego człowieka. Kochają swoich rodziców bezwarunkowo i przejmują ich wartości i przekonania nawet, gdy są one dla nich szkodliwe. Dziecko z całego bogactwa duchowej oferty samo nie potrafi wybrać dla siebie wersji najbardziej zgodnej z jego naturą, najlepiej pasującej do jego sposobu na poszukiwanie sensu życia; ślepo wierzy w to, co robią i co wyznają rodzice.

    A.L.: Ale kiedy dziecko w wysoko rozwiniętym kraju z liberalnym systemem edukacji wyrasta na dojrzałego i oświeconego człowieka, to jak to możliwe, że można go jednak tak zmanipulować, że pozwalał robić z sobą praktycznie wszystko?

D.R.: Dlaczego godziłam się na takie traktowanie? Zbyt mocno wierzyłam w to, że istnieje jedna prawda, a Kościół Katolicki jest jedyną jej ostoją. Długo nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogą istnieć różne wersje bycia katolikiem. I to rzeczywiście mimo że miałam za sobą proces liberalnego, humanistycznego wykształcenia, a moje środowisko pozarodzinne nie było bynajmniej religijne. Jednak tak silnie wierzyłam w niepodważalność i czystość nauki Kościoła Katolickiego, że z wyznania protestanckiego przeszłam na katolicyzm.

    A.L.: Samo wychowanie w głębokiej wierze to chyba jednak za mało, by poddać się silnej indoktrynacji i przemocy fizycznej? Jakie inne czynniki musiały wpłynąć na to, że inteligentna i świadoma 16-latka tęskni za „za dobrym, surowym życiem w klasztornej wspólnocie”?

D.R.: Z pewnością wpłynęła na to m.in. nasza niełatwa sytuacja rodzinna. Było nas siedmioro rodzeństwa, w tym dwójka upośledzonych, mama nie pracowała i nasza sytuacja materialna była bardzo trudna. Kiedy miałam 11 lat i mój ojciec omal nie zginął w wypadku samochodowym, a trójka mojego rodzeństwa wyszła z niego z ciężkimi obrażeniami, jako najstarsza siostra poczułam się w obowiązku wesprzeć mamę, przejmując część odpowiedzialności za całą rodzinę. W moim otoczeniu nie było wtedy nikogo, kto by udzielił mi choć odrobiny wsparcia. Jedynym źródłem duchowej siły i poczucia sensu stała się dla mnie wiara katolicka. Częste modlitwy i świadomość, że mogę, tak jak Jezus, poświęcić życie w służbie innym, pomagały mi radzić sobie w tej trudnej sytuacji. Byłam dumna, że w tak młodym wieku potrafię sprostać temu wyzwaniu i mogę poświęcić się dla pozostałych członków rodziny.

    A.L.: To brzmi jak doskonała zaprawa do życia w klasztorze…

D.R.: Dzisiaj widzę to podobnie. Żyłam wtedy w głębokim przekonaniu, że Bóg żąda ode mnie tej ofiary, że tak po prostu musi być. Sytuacja rodzinna przerastała moich rodziców i nie miałam nikogo, kto by mi powiedział czy pokazał, że mam prawo do beztroskiej młodości, że moje potrzeby są ważne i że ja też mogę cieszyć się życiem. Zawirowania w biografii młodego człowieka, w połączeniu ze zbyt jednostronnym wychowaniem duchowym, mogą ograniczyć jego zdolność wykształcenia własnej silnej duchowości, co z kolei może prowadzić do rozwinięcia się niebezpiecznej formy wewnętrznego otępienia.

    A.L.: Czyli niekorzystne połączenie życiowych trudności z „zaniedbaną” duchowością to klucz do zrozumienia uległości człowieka wobec przemocy i despotyzmu?

D.R.: Chyba tak. Z tym że wtedy jeszcze nie odbierałam mojej sytuacji w klasztorze jako „uległości” wobec panujących tam metod. Przeciwnie – byłam bohaterką, radziłam sobie z wyzwaniami, które dla większości byłyby nie do udźwignięcia. W wyobraźni dokonywałam czegoś wielkiego, robiłam rzeczy wyjątkowo wartościowe. Myślę, że moje przekonanie o własnym bohaterstwie było tym kluczem, który pozwalał innym tak bezwzględnie mną manipulować.

    A.L.: Przed wstąpieniem do klasztoru to zrządzenia losu i wiara doprowadziły do przyjęcia przez Panią uległej i pełnej poświęcenia postawy. W zakonie było inaczej – pisze Pani o „prawdziwym formowaniu” stosowanym przez przełożonych i przez całą społeczność jako środek do osiągnięcia uległości i posłuszeństwa u młodych sióstr.

D.R.: Życie w klasztorze opiera się na wielu tradycjach i początkowo głęboko wierzący katolik w odwoływaniu się do nich nie widzi niczego podejrzanego. Ale te pozornie normalne metody i wymogi zakonnej codzienności są w pełni świadomie wykorzystywane do tłamszenia i zniewalania młodych adeptów. Pierwsze podejrzenia zaczęły rodzić się bardzo powoli, kiedy dotarło do mnie, że moje życie zmieniło się nie do poznania – straciłam zupełnie kontakt z rodziną, musiałam pytać o pozwolenie, żeby do kogoś zadzwonić albo napisać list, pracowałam od rana do nocy tam, gdzie mnie postawiono, najpierw w kuchni, potem w pralni. Poza tym dużo się modliłam i bez przerwy musiałam chodzić na jakieś wykłady. W ogóle przy tym nie zauważyłam, że powoli, krok po kroku zostałam totalnie zniewolona.

    A.L.: A więc klasyczne metody stosowane przez każdy totalitarny system…

D.R.: Tak. Do tego doszło wiele innych ograniczeń wykraczających poza normalne reguły przeciętnej społeczności zakonnej – nie wolno nam było rozmawiać o sprawach prywatnych, nie można było okazywać emocji ani wymieniać krytycznych uwag. Było to tak silne pogwałcenie przyjętych konwencji i zasad życia w klasztorach, że najpóźniej wtedy powinien był odezwać się we mnie jakiś ostrzegawczy głos…

    A.L.: Czy już wtedy nie powinny były włączyć się wszystkie systemy alarmowe?

D.R.: W tej fazie udawało mi się jeszcze wciąż od nowa znaleźć usprawiedliwienie dla tych metod, zawsze znalazłam jakieś wyjaśnienie dla takiej czy innej sytuacji, tym bardziej, że wokół wszyscy zachowywali się podobnie. Ciągle wmawiałam sobie, że nie ma w tym żadnej złej woli, że to wynik nieporozumień, albo, gdy chodziło o zakazy, zdawałam się na zaufanie – moja przełożona reprezentuje wobec mnie Boga, przecież została mianowana przez Kościół, zatem przez jej osobę przemawia do mnie sam Stwórca. Ślepo wierzyłam, że wszystko, czego się ode mnie wymaga, musi mieć jakiś sens; Jezus umarł za mnie na krzyżu, a ja miałabym stawiać mu warunki? On może zażądać ode mnie każdej rzeczy. Musiałam przejść długą drogę, zanim bardzo powoli zaczęło do mnie docierać, że w zakonie matka przełożona nie jest przedstawicielką Boga.

    A.L.: Matka przełożona kiedyś zabroniła Pani zamykać oczy podczas modlitwy… Czy to nie było naruszenie nieprzekraczalnej granicy, pierwsze pogwałcenie autonomii cielesnej, o którym wspomniała Pani wcześniej?

D.R.: Wtedy jeszcze potrafiłam radzić sobie nawet z tym zakazem. Myślę, że istota każdej przemocy, a duchowej w szczególności, polega na tym, żeby bez reszty zniszczyć w człowieku poczucie własnej wartości. Odwoływaniem się do wielkich idei możemy usprawiedliwić każde pogwałcenie godności, każdy atak i każdą formę upokorzenia. Człowiek może czegoś nie rozumieć, może mu być przykro, może odczuwać ból albo czuć się zraniony czy nieszczęśliwy – to wszystko nie ma znaczenia, liczy się tylko sprawa, w którą wierzy, ta wielka rzecz, dla której gotów jest ponieść każdą ofiarę. I nawet, gdy zostaje przekroczona ta ostateczna granica intymności, człowiek wciąż trzyma się przekonania, że to nie chodzi o jego osobiste dobro, tylko zawsze o coś znacznie ważniejszego – o Kościół, o wiarę, o prawdę. To uniwersalny mechanizm typowy dla wszystkich systemów totalitarnych; każdy, kto potrafi się w tym odnaleźć i stanąć ponad własnym bólem, z czasem nabiera przeświadczenia, że jest prawdziwym bohaterem.

    A.L.: Ale czy nie ma w każdym z nas jakiejś wewnętrznej siły, zdrowego i świadomego jądra, które w tak beznadziejnych sytuacjach daje o sobie znać, otwiera nam oczy i sprawia, że znowu, chociaż przez chwilę, budzi się w nas życie i chcemy się bronić?

D.R.: Problem w tym, że zniewolona część naszego jądra natychmiast interpretuje takie momenty „jasnego oglądu rzeczywistości” jako pokusę. Robimy wszystko, żeby te odczucia odrzucić, bronimy się przed nimi, chcemy z nimi walczyć. I kiedy nam się to udaje, czujemy się znów silni, znajdujemy w tym potwierdzenie dokonania kolejnego bohaterskiego czynu. W ten sposób człowiek pozostaje uwięziony w błędnym kole uległości i zniewolenia, a jego prawdziwe wewnętrzne jądro jest tak długo miażdżone, aż kiedyś ostatecznie traci swój pierwotny kształt. Ten mechanizm działa nie tylko w tak ekstremalnych formach w obrębie rygorystycznych społeczności zakonnych, stosuje go również Kościół – zupełnie oficjalnie i na wielką skalę, na przykład ośmieszając i dezawuując ludzi, którzy otwarcie wyrażają swoje odmienne poglądy i potrzeby. Mało kto ma świadomość, jak wielki jest to problem, większość wierzących jest uwięziona w naiwnym przekonaniu, że zawsze chodzi o religię i „wyższe wartości”, i że ich potrzeby i uczucia nie są tu najważniejsze.

    A.L.: W tym rygorystycznym systemie Pani wewnętrzna przestrzeń z czasem stała się tak ograniczona, że jeden z księży najpierw molestował Panią przez dłuższy czas, a potem kilkukrotnie zgwałcił. W swojej rozpaczy i bólu szukała Pani wsparcia w konfesjonale – znalazła Pani tam pomoc?

D.R.: W zasadzie nie było to poszukiwanie pomocy. Czułam, że coś zostało ostatecznie zniszczone. Kilka miesięcy wcześniej złożyłam śluby czystości; nagle nie byłam już dziewicą i byłam przekonana, że to ja jestem za wszystko odpowiedzialna i teraz muszę to jakoś naprawić. Kiedy opowiedziałam spowiednikowi o gwałcie, ten zwymyślał mnie i nazwał „narzędziem szatana”…

    A.L.: A więc kolejna cecha totalitarnej struktury – zrzucanie winy na ofiarę a tym samym umacnianie jej uwięzienia w tej roli?

D.R.: Fundament uwięzienia w roli ofiary był budowany konsekwentnie przez wiele lat opisanymi wcześniej metodami represji. Człowiek, który wystarczająco długo poddaje się tak silnemu ograniczaniu wolności, z czasem uwewnętrznia ten mechanizm i kiedyś już nie jest w stanie się bronić. Gwałt był osiągnięciem takiego stopnia przemocy, który uświadomił mi nagle, że teraz została przekroczona absolutna granica i że w tym nie może już być niczego dobrego. Dotąd w każdym ograniczeniu wolności zawsze potrafiłam dopatrzeć się czegoś pozytywnego, jakiegoś aktu bożej woli, który już z tego tylko powodu musiał być dla mnie czystym dobrem. Gwałt stanowi wyjątkowo brutalną formę agresji, burzy naszą wewnętrzną integralność i niszczy tę siłę, dzięki której moglibyśmy się bronić i, przede wszystkim, głośno mówić o doznanej krzywdzie.

    A.L.: Odwrócenie kwestii winy to wyjątkowo perfidna metoda zabijająca w zalążku potencjalny opór ofiary…

D.R.: Największą trudnością po takim doświadczeniu jest odbudowanie własnej tożsamości. Sprawcy i ludzie ich chroniący dają ofiarom do zrozumienia, albo wprost im wmawiają, że same na to zasłużyły – że albo jest to kara, albo jakiś rodzaj nagrody, a czasem nawet szczególna forma relacji miłosnej. Wyzwolenie się z roli ofiary wymaga uświadomienia sobie, że to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Inna wyjątkowo nikczemna forma odwrócenia winy, stosowana w społecznościach zakonnych, polega na zrzucaniu odpowiedzialności na kobietę za to, że nie uczyniła – albo nie zaniechała – wszystkiego, co możliwe, by uchronić mężczyznę przed seksualną pokusą. Czynnikiem dodatkowo wzmacniającym stan wewnętrznego paraliżu i zamknięcia w roli ofiary jest poczucie odpowiedzialności za dobro i nieskazitelny obraz zakonu i głębokie przekonanie o obowiązku chronienia całej społeczności poprzez zachowanie milczenia.

    A.L.: W pewnym momencie jedyne wyjście z tego nieznośnego stanu widziała Pani w odebraniu sobie życia. Jednak ostatecznie znalazła Pani w sobie siłę, żeby się nie poddać. Co było źródłem tej siły?

D.R.: Zwycięstwo woli życia było decydującym przeżyciem w tej wewnętrznej walce. Do tego momentu ślepo wierzyłam, że Bóg żąda ode mnie tej ofiary. Z chwilą przezwyciężenia myśli o samobójstwie odkryłam mojego własnego Boga. Nagle zrozumiałam, że Bóg, który wymagałby ode mnie znoszenia tych wszystkich cierpień, musiałby być sadystą, a takiemu Bogu na pewno nie muszę być posłuszna. Samobójstwo też nie pozwoliłoby mi przed nim uciec. A jeżeli istnieje dobry i wszechmogący Bóg, to stworzył mnie i akceptuje taką, jaką jestem. Taki Bóg nie może stać po stronie tych, którzy mnie poniżają. To był przełomowy moment, wtedy po raz pierwszy poczułam w sobie siłę, z której zrodził się wewnętrzny bunt i postanowienie przerwania tej koszmarnej sytuacji. Na początku nie byłam jeszcze w stanie podjąć decydujących kroków, ale to przeżycie stało się zalążkiem późniejszego wyzwolenia.

  1. A.L.: Ostateczne wyzwolenie stało się możliwe także dzięki szczęśliwemu zbiegowi różnych okoliczności, przede wszystkim dzięki pojawieniu się w zakonie anioła stróża w osobie ojca Alwina?

D.R.: Rzeczywiście miałam ogromne szczęście. Na mojej drodze pojawiło się wiele korzystnych okoliczności, które ostatecznie pomogły mi opuścić wspólnotę. Ale myślę, że zawdzięczam to także jakiejś wewnętrznej sile, temu, co dziś często określa się mianem rezyliencji. W gruncie rzeczy jestem człowiekiem dosyć świadomym, zawsze próbuję zrozumieć otaczający mnie świat. Jednak najważniejsze było istotnie pojawienie się w klasztorze ojca Alwina, mojego obecnego męża. Nagle miałam u boku człowieka, który traktował mnie poważnie, z którym mogłam porozmawiać i o wszystkim mu powiedzieć. On także stał wtedy na rozstaju życiowych dróg i zaczynał zadawać sobie pytania. Z czasem zakochaliśmy się w sobie, to był dla mnie prawdziwy emocjonalny pokarm, wszak to właśnie w tej sferze zostałam tak silnie zraniona. Nie bez znaczenia jest także fakt, że otrzymałam pozwolenia na rozpoczęcie studiów, dzięki temu miałam znów dostęp do książek, a to jeszcze bardziej otworzyło moje myślenie i wzmocniło moje pragnienie wyzwolenia się. Na studiach miałam do dyspozycji komputer i zaczęłam pisać pamiętnik. W tej nowej mentalnej przestrzeni mogłam uporządkować własne myśli i nazwać po imieniu wszystko, czego dotąd doświadczyłam. Dodatkowym niezwykle korzystnym elementem w tej układance było przyznane mi stypendium, które dało mi finansową niezależność, wtedy po raz pierwszy odważyłam się pomyśleć, że mogłabym wystąpić z zakonu.

    A.L.: Materialne uzależnienie od wspólnoty to chyba jeden z najważniejszych powodów, dla którego wiele sióstr zakonnych nie odważa się wyjść na wolność?

D.R.: Myślę, że tak. Z pewnością dotyczy to także wielu innych relacji zbudowanych na materialnym uzależnieniu, z których kobiety, mimo ucisku i przemocy, nie potrafią się wyzwolić, bo boją się, że same nie poradziłyby sobie finansowo.

    A.L.: Z perspektywy człowieka wierzącego można by sobie wyobrazić, że Bóg Pani pomógł?

D.R.: Dzisiaj jestem bardzo ostrożna z takimi interpretacjami, nie dopatrywałabym się już tak bezkrytycznie bożego palca w jakimś konkretnym zdarzeniu. Ale jedno jest dla mnie pewne – jeśli istnieje Bóg, który stworzył ten świat, i przede wszystkim człowieka z jego zdolnością do myślenia, odczuwania i kochania, to nie jest to Bóg, który nas niszczy, kontroluje i narzuca swoją wolę. Ten Bóg jest wszędzie tam, gdzie ludzie są wolni i darzą się miłością.

    A.L.: A co z zakonnicami, które w różnych częściach świata są dzisiaj wciąż tam, gdzie Pani była jeszcze kilka lat temu, które nie są tak silne i nie mają tyle szczęścia? Co one mają zrobić, w jakiego Boga wierzyć, żeby ich los też się odmienił?

D.R.: Te kobiety są ofiarami nieludzkiego systemu i dzisiaj moja dewiza dotycząca tego stanu brzmi „Ofiary nic nie muszą”. Ze tę sytuację odpowiadają konkretni ludzie – przeorysze i przeorzy, kongregacje zakonne i biskupi, to oni mają obowiązek uczynić wszystko, by przemoc fizyczna i seksualna w Kościele i we wspólnotach religijnych już nigdy nie miała miejsca. Bóg nie może tego chcieć, i to właśnie trzeba za wszelką cenę uświadomić ofiarom przemocy w Kościele. Trzeba rozbudzić w nich świadomość, że za ich nieszczęście odpowiadają inni ludzi i uwarunkowania, na które w żadnym wypadku nie trzeba się godzić.

    A.L.: Pani historia nie jest bynajmniej odosobniona, to smutny przykład symptomów chorego systemu, występujących także w wielu „nowych” społecznościach religijnych. Czy te wewnątrzsystemowe struktury, typowe dla wszelkich sekt, nie są żyzną glebą dla rozwoju przemocy duchowej i fizycznej?

D.R.: W obrębie Kościoła Katolickiego faktycznie istnieje wiele nowych społeczności zakonnych funkcjonujących na zasadach, które przypominają reguły panujące w sektach, a członkowie każdej z nich uważają się za jedynych prawdziwych katolików. Ale również sam Kościół opiera się na tej problematycznej konstrukcji – niewielka grupa rządzących bez racjonalnego uzasadnienia dyktuje wszystkim pozostałym, co mają myśleć i jak powinni praktykować swoją wiarę. Przy tym owi decydenci bez żadnych skrupułów ingerują w najbardziej intymne sfery życia swoich podwładnych; klasycznym przykładem jest celibat, przyczyna cierpienia wielu ludzi, uzasadniany wytartym stereotypem, jakoby człowiek w nim żyjący stawał się bardziej wolny dla Boga. Kryzys Kościoła wywołany ujawnianiem przypadków wykorzystywania seksualnego przez księży jest również wyrazem tych struktur. Biskupi próbują chronić Kościół, przymykając na to oczy i kryjąc sprawców. Te same struktury widoczne są także na wydziałach teologii, gdzie księży i teologów zadających pytania, myślących krytycznie i próbujących godzić kwestie wiary z aktualnym stanem wiedzy innych dyscyplin, szykanuje się i pozbawia prawa do nauczania.

    A.L.: Pani doświadczenia skłaniają do gruntownego zastanowienia się nad pozycją zakonnic w strukturach kościelnych.

D.R.: Siostry zakonne w zasadzie traktowane są jak ochotniczki, które muszą świadczyć usługi i spełniać każde życzenie mężczyzn Kościoła. Ci widzą w nich służebnice boże, ale w rzeczywistości zakonnice często żyją jak służące i prostytutki księży. Kapłan ma prawo wypić wieczorem lampkę wina, wyjść do wytwornej restauracji albo jeździć drogim samochodem. Siostra w żadnym wypadku nie może pozwolić sobie na takie luksusy, musi być na każde zawołanie księdza czy biskupa. Ten stan jest fundamentem permanentnego nadużywania władzy, zarówno hierarchowie, jak i księża na parafiach czują się po prostu bezkarni. Jeśli cokolwiek wyjdzie na światło dzienne, to dla uspokojenia opinii publicznej stosują zabiegi kosmetyczne, nie zmieniając tak naprawdę niczego w strukturach systemu.

    A.L.: Sądzi Pani, że dopuszczenie kobiet do funkcji i kierowniczych stanowisk kościelnych mogłoby coś zmienić?

D.R.: Osobiście nie wierzę, że wtedy automatycznie wszystko zmieniłoby się na lepsze. Problemem jest przede wszystkim hierarchiczna struktura tego systemu a nie kwestia płci jego urzędników. Wykluczenie kobiet z ważnych funkcji wewnątrz Kościoła jest jednym z symptomów nadużywania władzy, dlatego myślę że tym, czego ten system potrzebuje najbardziej, są mechanizmy kontroli będące fundamentem wszystkich praworządnych społeczeństw – zasada demokracji, podział władzy, transparentne procedury, możliwość zdymisjonowania rządzących, komisje śledcze i otwarte debaty publiczne. Jeśli te zasady zostaną wprowadzone w życie, z czasem kobiety automatycznie zaczną przejmować ważne funkcje w hierarchii kościelnej.

    A.L.: Wprowadzenie tych zasad mogłoby doprowadzić do rozpadu tej hierarchicznej konstrukcji w jej obecnej formie. Może dostojnicy kościelni i księża w terenie najzwyczajniej się tego boją?

D.R.: Moim zdaniem wprowadzenie demokratycznych zasad wcale nie zaskutkowałoby tak silnym odpływem wiernych i duchownych, że Kościołowi groziłby całkowity rozpad. Dla wielu ludzi wiara jest na tyle ważnym i dodającym sił elementem życia, że nie zrezygnowaliby z niej, a zmiany odbiłyby się jedynie na samej strukturze Kościoła i formach praktyk religijnych. Być może zaczęto by inaczej czytać i interpretować Biblię i inne śpiewano by pieśni. Kontrola całego systemu wtedy z pewnością nie byłaby już tak prosta, i myślę, że tego hierarchowie Kościoła niewątpliwie bardzo się obawiają.

    A.L.: Od czego trzeba by zacząć, żeby nadużyciom wewnątrz Kościoła zapobiegać w zalążku?

D.R.: Sądzę, że należy uwzględnić tu różne aspekty. Najważniejsze, żeby osoby poszkodowane przestały się bać i zaczęły działać. Ale działania muszą podjąć również wszyscy ci, którzy są z Kościołem w taki czy inny sposób związani, w pierwszej linii księża i teolodzy. Oni też często boją się otwarcie wyrażać swoje poglądy lub zwracać uwagę na uchybienia i nadużycia, nie mówiąc o składaniu doniesień. Uświadamianie, tworzenie sieci społecznych, niepoddawanie się indoktrynacji i niebranie udziału w tym zbiorowym kłamstwie – to inne ważne elementy większej strategii, która może położyć kres nadużyciom w Kościele.

    A.L.: Taka strategia sprawdza się chyba raczej w przypadku ludzi, którzy przynajmniej w jakimś stopniu są już wewnętrznie wyzwoleni, którzy są świadomi i wolni od lęków…

D.R.: Dlatego musimy jak najwcześniej tak wychowywać i kształcić dzieci i młodzież, żeby potrafiły rozwijać w sobie dojrzałą i mądrą duchowość. Myślę, że pod tym względem w Niemczech zrobiliśmy w ostatnich latach duże postępy. Dzieci wyrastają dziś w przekonaniu, że same mogą decydować o tym, co myślą i odczuwają, i że są takie sfery w ich życiu, w które nikt nie ma prawa ingerować. Jeśli nauczymy je samodzielnie myśleć i poważnie traktować i wyrażać własne potrzeby, jeśli pozwolimy im zadawać pytania i w procesie wychowawczym raz na zawsze zrezygnujemy z zasady „basta”, to istnieje bardzo duża szansa, że w dużym stopniu będziemy w stanie zapobiec przemocy duchowej a w efekcie także wielu innym jej formom. Dzisiaj we wszystkich obszarach życia społecznego panuje zasada, że każdy musi wziąć odpowiedzialność za własne słowa i czyny, i że postępowanie każdego człowieka powinno być racjonalne i zgodne z przyjętymi normami etycznymi. Jedynie do sfery religijnej zasady te nie przesiąkły jeszcze wystarczająco głęboko. Ta społeczna umowa musi obowiązywać wszystkich ludzi w równym stopniu, bez względu na to, czy w coś wierzą, czy nie.





Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"