Barbara Stanosz
REFLEKSJE O POSTĘPIE, EDUKACJI I WOLNOŚCI SŁOWA
Odnoszę wrażenie, że
słowo “postęp” znalazło się w ostatnich latach (razem z
kilkunastoma innymi słowami) na indeksie towarzyskim. Nie wypada
używać go w salonie inaczej niż w cudzysłowie, w kontekście “tak
zwany postęp” lub z intencją przygany. Zdarzyło mi się nawet
usłyszeć opinię, że filozofia ma tę przewagę nad nauką, iż nie ma w
niej postępu.
Nie umiałabym
zastosować się do tej mody. Słowo “postęp” uważam za
potrzebne, nie dające się zastąpić słowami “rozwój”,
“wzrost” czy pokrewnymi, których niepisany kodeks nowych
salonów używać pozwala. Postęp bowiem to tylko taki rozwój czy
wzrost, na którym nam, ludziom, trwale zależy, jeśli nie całkiem
powszechnie, to statystycznie, a przy tym, pomijając kaprysy mody, w
miarę tegoż postępu coraz powszechniej.
W wypadku najbardziej
„rdzennej” części nauki (dyscyplin przyrodniczych, z
fizyką na czele) stosowanie tego słowa nie nastręcza trudności.
Postęp dokonuje się tu wtedy, gdy rozszerzone zostają nasze
możliwości prognostyczne: gdy zyskujemy możliwość przewidywania
zjawisk, których dotąd przewidzieć nie umieliśmy, lub gdy możemy to
uczynić z większą niż dotąd dokładnością. I nie ma tu znaczenia to,
do jakich celów przewidywania te posłużą. Postęp wiedzy naukowej
dokonuje się także wtedy, gdy owe rozszerzone możliwości
przewidywania mogą być wykorzystane do celów, których sobie nie
stawiamy, a nawet do celów sprzecznych z tymi, które sobie stawiamy.
Bo wiedzieć chcemy jak najwięcej i jak najdokładniej tym mocniej, im
więcej już wiemy.
W wypadku nauk mniej
“rdzennych”, tj. humanistycznych, kryteria
stosowalności słowa “postęp” nie są tak klarowne.
Wiele z nich bowiem nie rości sobie (i słusznie) pretensji do
wartości prognostycznej, te zaś, które to czynią (na przykład
ekonomia), przysparzają swoim i twórcom i “aplikatorom”
więcej zawodów niż satysfakcji; wystarczy tu przypomnieć losy
prognoz Karola Marksa, bo losy prognoz Jeffreya Sachsa i chłopców
z Chicago mamy świeżo w pamięci (a także w “kościach”).
Jednakże i w stosunku do tych dyscyplin można mówić o postępie w
bardzo zbliżonym do poprzedniego sensie tego słowa. Polega on na
oczyszczaniu tych dziedzin nauki z pochopnych generalizacji,
deformujących uproszczeń i nieuprawnionych inferencji, a także z
dogmatycznie przyjętych założeń wyjściowych, często nacechowanych
wartościami, które maskują ich zabobonny charakter. (Optymistyczną
zapowiedzią takiego postępu w ekonomii jest opublikowana niedawno w
USA książka R. Frydmana i A. Rapaczyńskiego Privatisation in
Eastern Europe, rewidująca założenia teoretyczne, na których
opierano w ostatnich latach programy reform gospodarczych w
Europie Wschodniej, lansowane pod sztandarem „świętej własności
prywatnej”. Postęp tego rodzaju nie zawsze bezpośrednio
rozszerza zakres zjawisk, które potrafimy przewidzieć, zwykle jednak
eliminuje pewne mechanizmy przewidywań błędnych i ukazuje wadliwe
komponenty teorii wymagające naprawy lub wymiany.
W sferze normatywnych
idei społecznych i etycznych nie da się zastosować królujących w
nauce empirycznych kryteriów prawdy. Niektórzy skłonni są szukać
kryteriów prawdy dla takich idei w religiach, inni w intuicyjnie
danej naturze człowieka, a jeszcze inni twierdzą, że jest to
obszar, na którym stosujemy pozapoznawcze kryteria wyboru –
mniej uniwersalne, bardziej zindywidualizowane, co najwyżej kulturowo
zdeterminowane. Nikt jednak (lub prawie nikt) nie chce być pod tym
względem bezkrytycznym spadkobiercą tradycji swojej kultury,
bezmyślnym uczestnikiem “owczego pędu” czy ofiarą
cudzej manipulacji. Jednostki i całe pokolenia nie chcą tego tym
mocniej, im więcej dogmatów tradycji, własnych ślepych akcesów lub
cudzych nacisków zdołały już odrzucić. Postęp polega tu więc na
przyroście, w skali populacji, samodzielności, krytycyzmu i
autokrytycyzmu. Warunki sprzyjające tak rozumianemu postępowi we
wszystkich tych dziedzinach nietrudno wskazać. Jednym z podstawowych
jest edukacja szkolna, ukierunkowana na kształtowanie samodzielności
myślenia, krytycyzmu i umiejętności uwalniania się od stereotypów –
zarówno przy akceptacji przesłanek, jak i w mechanizmach rozumowania.
Drugim, nie mniej ważnym, jest swoboda obiegu idei: możliwość i
łatwość publicznego wyrażania indywidualnych obserwacji, pomysłów i
przekonań, a także publiczna ich kontrola intelektualna w formie
“dyskusji” i polemik, z wolnym od ograniczeń prawem do
argumentacji i kontrargumentacji.
Ludzkość z mozołem, ale
i z rosnącą determinacją, buduje sobie od wieków takie warunki.
Ponosi coraz większe koszty, rozszerzając zasięg i wzbogacając zakres
edukacji, a jednocześnie usuwa zeń stopniowo, lecz konsekwentnie
elementy indoktrynacji i tresury umysłowej. Zagwarantowała prawnie
wolność słowa i przekonań i zachęca do korzystania z niej, opłacając
z publicznych funduszów rozmaite tego formy: konferencje uczonych i
twórców kultury, publikacje, badania opinii publicznej i referenda.
Proces ten jest
kosztowny także w innych niż finansowe wymiarach, gdyż jak wiadomo,
nie przebiega bezkonfliktowo. Nigdy nie dokonywał się bez jakichś
oporów, a często przy oporze sił potężnych. Edukacja młodzieży bywała
– i bywa – polem nacisków ideologicznych. Za wolność
słowa i przekonań wielu zapłaciło – a niektórzy nadal płacą –
wyrokami śmierci fizycznej lub cywilnej. I nawet tam, gdzie wolność
ta jest od dłuższego czasu zapewniona prawnie, nie wygasają próby jej
ograniczania.
Ale i pod tym względem
obserwujemy postęp – mierzony nie tylko malejącą liczbą owych
wyroków śmierci, lecz także znamienną ewolucją form, w jakich próbuje
się przeciwdziałać postępowi. Kurczy się stale korpus wiedzy naukowej
głośno potępianej lub milczkiem spychanej do podziemia jako
deprawująca. Wprawdzie Galileusza “zrehabilitowano” w
pewnych kręgach dopiero parę lat temu, a Darwinowi nadal tu i ówdzie
przypina się rogi i ogon, ale dzieci od dawna uczą się teorii
heliocentrycznej i teorii ewolucji. Domeną nauki, której wyniki nadal
poddawane są w edukacji mniej lub bardziej ścisłemu nadzorowi, jest
już chyba tylko seksuologia. Słabną głosy sprzeciwu wobec swobody
badań naukowych, podnoszące się od czasu do czasu bodaj już tylko w
stosunku do tzw. eksperymentów genetycznych. I coraz rzadziej słyszy
się głosy otwarcie potępiające wolność słowa i przekonań.
Okresowe, indywidualne
i zbiorowe “ucieczki od postępu” – na rzecz powrotu
do natury lub pod skrzydła tradycji – są na ogół neurotycznymi
reakcjami na dolegliwości cywilizacji technicznej lub na trudy
samodzielnego wybierania poglądu na świat i nadawania sensu własnemu
życiu. Bywa też – i chyba to właśnie przydarzyło się w
ostatnich dziesięcioleciach wielu ludziom w naszym regionie świata –
że niechęć do samego pojęcia postępu jest efektem długotrwałego
podlegania indoktrynacji nadużywającej tego słowa (starsi z nas
dobrze pamiętają “całą postępową ludzkość”, “obóz
postępu”, “postępową klasę społeczną”, “postępowe
wojny” itd.).
Istnieją jednak
względnie trwałe źródła czy też wylęgarnie opozycji wobec postępu –
zwłaszcza postępu w dziedzinie politycznej organizacji wspólnot
ludzkich, a także w sferze norm etycznych i obyczajowych. Podłożem
psychologicznym tego zjawiska jest zapewne występowanie w każdej
populacji pewnego procentu osobowości autorytarnych, którym cały ten
“postępowy bałagan” utrudnia samorealizację, tj.
podporządkowywanie sobie mniejszych lub większych zbiorowości.
Formami, w których te interesy autorytarnych osobowości znajdują
oparcie instytucjonalne, są konserwatywne partie polityczne i
struktury kierownicze związków wyznaniowych.
W dojrzałych,
okrzepłych demokracjach współczesnych partie te i struktury wywierają
niewielki wpływ na ogólny kierunek ewolucji życia umysłowego
społeczności; toną w pluralizmie idei dochodzących w niej do głosu, z
rzadka tylko i na krótko zyskując polityczne środki dominacji. W tzw.
młodych demokracjach, zwłaszcza w tych, których historia dostarcza
sprzyjającego klimatu dla obu tych typów instytucji i cementuje ich
przymierze, wpływ ten może być duży i stosunkowo trwały, nie słabnąc
nawet w okresach, w których formalną władzę polityczną sprawują
ugrupowania o przeciwnej orientacji ideowej.
Polska pierwszej połowy
lat dziewięćdziesiątych może być podręcznikową ilustracją tej tezy.
Historia tej młodej demokracji ułatwiła start polityczny jednostkom i
ugrupowaniom konserwatywnym; utorowała też Kościołowi katolickiemu
drogę do odtworzenia jego dawnej pozycji w życiu publicznym,
utraconej pod rządami tzw. władzy ludowej, i połączyła obie te siły w
dość homogeniczną całość. Po paru latach aktywnej dominacji ich wpływ
na życie społeczne nadal nie maleje mimo formalnego przejęcia władzy
przez koalicję ugrupowań lewicowych.
Mechanizmy, które
pozwalają wpływ ten utrzymać w mniej sprzyjających warunkach
politycznych, są liczne i zróżnicowane; niektóre z nich są z
pewnością niedostępne dla obserwatora z zewnątrz. Inne widać jednak
gołym okiem, a dwa z nich działają w dziedzinach wymienionych powyżej
jako mające podstawowe znaczenie dla postępu: w dziedzinie edukacji
i w dziedzinie publicznego obiegu idei.
Administracyjne
wprowadzenie religii jako przedmiotu nauczania w szkołach publicznych
jest tylko jednym z aspektów presji światopoglądowej, jakiej poddaje
się dzieci i młodzież. W tym samym kierunku działa się – z
poparciem władz oświatowych – w ramach programu tzw. wychowania
prorodzinnego oraz podczas zwykłych godzin wychowawczych, do których
prowadzenia nauczyciele otrzymują materiały przesycone kategoriami
pojęciowymi i założeniami konserwatywnego światopoglądu, podawanymi
jako uniwersalnie przyjęte (na przykład podręczniki Wzrastam w
mądrości oraz Życie i miłość autorstwa Wandy Elżbiety
Papis). Pluralizm ludzkich poglądów w sprawach społecznych, etycznych
i obyczajowych zdaje się być w edukacji skwapliwie skrywany, nie
mówiąc o braku zachęt do krytycyzmu i samodzielnych wyborów
światopoglądowych. Nie może to nie wywierać hamującego wpływu na
rozwój ogólnych uzdolnień i zainteresowań intelektualnych; sprzyja
też kształtowaniu się postaw umysłowego zamknięcia w sobie,
hipokryzji i zakłamania.
Ograniczenia, którym
podlega publiczny obieg idei, są z natury rzeczy subtelniejsze w
środkach i mniej efektywne. Przyznajmy, że przymiotnik „młoda”
modyfikuje sens słowa demokracja słabiej niż „ludowa”:
za wyrażanie „niesłusznych poglądów” nikt dotąd nie
trafił do więzienia, a jeśli usuwa się za to z pracy, to na ogół po
znalezieniu jakiegoś pretekstu. Jednakże warunki dla obiegu idei
odbiegają daleko od tych, jakie stwarza demokracja, której nie
odczuwamy potrzeby opatrywać żadnym przymiotnikiem.
Najprostsze
ograniczenia mają charakter niemal techniczny. Infrastruktura środków
przekazu istniejących przed narodzinami naszej demokracji została
szybko zagospodarowana przez zwycięski obóz ideologiczny, a nowe
tytuły prasowe – wśród nich kilka względnie pluralistycznych –
z czasem w większości upodobniły się do otoczenia. Ich redakcje dość
zgodnie selekcjonują treści, którym dane jest ukazywać się na łamach
prasy; w stosunku do treści programów telewizji publicznej selekcja
ta jest szczególnie staranna. Wyraziciele tych niechcianych treści
skazani są na milczenie lub na publicystyczny “areszt domowy”
w tworzonych przez siebie, zwykle bez żadnego oparcia materialnego,
niskonakładowych periodykach.
Dotyczy to nie tylko
indywidualnych autorów, lecz także pewnych grup i środowisk, głównie
laickich i wolnomyślicielskich. Przed rokiem sygnowany przez ponad
pięćdziesięciu intelektualistów “List otwarty do polskiej
inteligencji”, wzywający do sprzeciwu wobec ideologizacji
państwa i klerykalizacji życia publicznego, opublikowało tylko jedno
wysokonakładowe pismo (Wprost) – spośród kilkunastu, do
których go posłano W tym roku ten sam los spotkał oświadczenie
dwudziestu kilku przedstawicieli nauki i kultury, argumentujących
przeciwko ratyfikacji konkordatu (opublikowały je tylko Wiadomości
Kulturalne). A przecież wystąpienia takie to już pewne fakty
społeczne, o których obowiązek dziennikarski nakazuje informować
opinię publiczną.
Ciszę w tym paśmie
komunikacyjnym przerywa od czasu do czasu salwa „miażdżącej
krytyki” w którymś z pism o wysokim nakładzie. Ostatnio salwą
taką potraktowano wydawany społecznym sumptem, w nakładzie 1500
egzemplarzy, miesięcznik Bez Dogmatu, któremu bardzo obszerną,
a dyskwalifikującą opinię (streszczoną skwapliwie w Gazecie
Wyborczej) wystawił Jarosław Gowin na łamach Tygodnika
Powszechnego (nr 35). Nie jest to nigdy dyskusja z tezami,
hipotezami czy prognozami autorów przemawiających ze swoich „aresztów
domowych”, lecz zawsze usilna próba skompromitowania ich
genealogii, motywacji czy wręcz stanu zdrowia psychicznego –
według dobrze znanych schematów polemicznych rzeczników wszelkiej
światopoglądowej „prawdy obiektywnej”.
Skala tego rodzaju
publicystycznych egzorcyzmów nie jest wielka, jednakże w połączeniu z
izolacją komunikacyjną drugiej strony, z niemal codziennymi
połajankami hierarchów kościelnych w stosunku do niepokornych
polityków, z zagrożeniem procesami o tzw. obrazę uczuć religijnych i
z demagogicznym stylem propagandy jedynie słusznych rozstrzygnięć
moralnych i prawnych, tworzy klimat zabójczy dla wolności myśli i
słowa.
Bo wolność myśli i
słowa bez swobody ich publicznego obiegu jest mitem. Pochodzi on z
tej samej mitologii co ten, który skądinąd pomaga podobno znieść
długotrwały pobyt w więzieniu, głosi bowiem, że i tam można być
prawdziwie wolnym człowiekiem. Ale to nieprawda; nie można.
Wiadomości
Kulturalne, 2 października 1994
|