Andrzej Dominiczak

MIŁOŚĆ LEKKA JAK ODDECH





Dawno temu, gdy filozofowie byli jeszcze miłośnikami mądrości, a pisarze i poeci nie wstydzili się poszukiwać odpowiedzi na ważne pytania, niemal każdy, kto oddawał się rozmyślaniom, próbował zgłębić tajemnicę miłości. Zachowane w poezji i w traktatach obserwacje i koncepcje miłości zdają się przy tym opierać działaniu czasu skuteczniej niż teorie z innych dziedzin. Czyżby miłość i kochanie zmieniły się w ciągu tysiącleci mniej niż inne sfery życia? Zdaje się o tym świadczyć pierwsza bodaj zachowana symptomatologia miłości erotycznej, opracowana w szóstym wieku przed naszą erą przez grecką poetkę Safonę. Słynna mieszkanka wyspy Lesbos za objawy zakochania uznawała przyspieszone bicie serca, wypieki na twarzy i zaburzenia słuchu, a w ciężkich przypadkach również obfite pocenie się i drgawki mięśniowe, po których nastąpić mogą bladość i omdlenie. Lekarze greccy przez stulecia korzystali z dzieła Safony, a ci z nas, którzy nie myślą tylko o karierze i pieniądzach, zgodzą się zapewne, że nie straciło ono aktualności po dziś dzień.

Radość, troska czy chęć posiadania

Po Safonie, w starożytności, średniowieczu i epoce nowożytnej, o miłości pisano wiele: pisano dowcipnie i wnikliwie, pisano wrogo lub po to, by dać wyraz prywatnej obsesji. Co charakterystyczne, choć wiele z tych rozważań do dziś wydaje się w pewnej mierze trafna, to jednocześnie niewiele nas one przybliżają do odsłonięcia sensu miłości. Spinoza uważał na przykład, że miłość jest radością połączoną z ideą przyczyny zewnętrznej; Leibniz – że jest radowaniem się szczęściem drugiej osoby; Fromm – że jest aktywną troską o życie i rozwój tych, których kochamy, a Nietsche – że najsubtelniejszą chęcią posiadania. Łatwo wskazać argumenty na rzecz każdej z tych definicji, wszystkie bowiem opisują jakiś aspekt doświadczenia miłości, jednak żadna z nich nie próbuje nawet objąć jego pełni ani zbliżyć się do jego istoty.

Polakom szczególnie trudna do przyjęcia wydawać się może koncepcja Kanta, wedle którego kochać bliźniego znaczy chętnie wypełniać wszelki wobec niego obowiązek. Trzeba jednak pamiętać, że pojęcie obowiązku było centralną kategorią Kantowskiej filozofii moralności, a w jego definicji miłości znalazło się przecież – i to na pierwszym miejscu – słowo "chętnie", co sprawia, że mniej lub bardziej prawdziwe są wszelkie rozwinięcia tego zdania. Wszak chętnie, wobec tych, których kochamy, podejmujemy czynności bardzo różne: z poczucia obowiązku albo dla przyjemności, jednak Kant, człowiek samotny i zapracowany, mógł o tym nie wiedzieć.

* * *

W naszych czasach o miłości nie piszą już filozofowie. Stała się ona domeną telewizyjnych seriali i kolorowych tygodników, a w wersji najambitniejszej – dzieł z kręgu zwanego przez analogię do „pop-music” – „pop-psychology”. Z książek tego gatunku dowiadujemy się, jak – stosując proste techniki – wzbudzić namiętność dowolnej kobiety lub mężczyzny, jak zostać seksualnym mocarzem lub w inny sposób uszczęśliwić siebie i świat cały, ze szczególnym uwzględnieniem autora. Wzięte z osobna, poradniki tego rodzaju nie są szczególnie szkodliwe; wzięte jednak łącznie, jako zjawisko kulturowe, fałszują obraz miłości, czyniąc z niej nowomodny, zalecany przez specjalistów rodzaj sprawności, którą ludziom z towarzystwa wypada opanować jak grę w golfa lub w tenisa.

Najpierw bądź sobą!

Erich Fromm wyróżnił niegdyś dwie postawy: prawdziwie ludzką postawę „być” i współczesną, wyrosłą z myślenia w kategoriach kapitalistycznego rynku, postawę „mieć”. Rozpowszechnienie się tej drugiej miało zdaniem Fromma przyczynić się do uprzedmiotowienia stosunków pomiędzy ludźmi, a tym samym do zastąpienia miłości pragnieniem posiadania możliwie najlepszego z rynkowego punktu widzenia partnera. Opisana przez Fromma postawa nie wykazuje symptomów zaniku – zwłaszcza w naszej części świata – coraz częściej jednak towarzyszy jej równie szkodliwy dla miłości kult skutecznego działania – zachowania nastawionego przede wszystkim na cel – nie zaś na ekspresję uczuć lub wartości. Modelowym przykładem tej formy zachowania jest praca z komputerem, polegająca na wykonywaniu serii celowych uderzeń w klawisze klawiatury, co ma wywołać i na ogół wywołuje konkretne, oczekiwane skutki, dając jednocześnie złudzenie partnerstwa – rozumiejącego kontaktu z maszyną. W pracy z komputerem nie ma miejsca na uczucia, chyba że coś nie działa tak, jak powinno. Długotrwałe zaangażowanie w tego rodzaju zajęcie sprawia, że stopniowo wygasa w nas potrzeba ekspresji emocjonalnej i – co za tym idzie – zdolność, a z czasem i potrzeba, bliskiego kontaktu. Tym właśnie wytłumaczyć można zaobserwowany przez psychologów fakt, że mężczyźni spędzający długie godziny przy komputerze często skarżą się na problemy z potencją. Dzieje się tak dlatego, że seks w ich życiu staje się jeszcze jednym zadaniem do wykonania, a nie wyrazem potrzeby, ujawniającej się lub nieujawniającej w kontakcie z kobietą.

Grupą najbardziej poszkodowaną pod tym względem nie są jednak komputerowcy, lecz najwięksi bohaterowie naszych czasów: przedsiębiorcy. Badania ujawniły, że blisko 80 procent ludzi biznesu nigdy nie doświadczyło miłości, a przecież nikt tak jak oni nie dąży do tego, by „mieć”, i nikt tak jak oni nie wierzy w „działanie”. Tymczasem kult działania to również kult instrumentalnego traktowania innych i samego siebie, to postrzeganie innych jak narzędzi do realizacji wybranych celów: zrobienia kariery, wzbogacenia się lub zdobycia władzy. Gdy po latach okazuje się, że ten stosunek do życia i ludzi nie przynosi spodziewanej satysfakcji, jest już zwykle za późno, by odnaleźć autentyczne potrzeby, pragnienia i zadowolenie z życia.

Istnieje buddyjska przypowieść, w której uczeń pyta Oświeconego, jak kochać. – Najpierw bądź sobą! – odpowiada mu Budda.

Niewiasto, ty jesteś wrotami piekieł

Kultura i cywilizacja, w której żyjemy, nie sprzyjają miłości. Pod tym względem system ekonomiczny, moralność i obyczaje, a nawet dominujący sposób poznawania świata1 sprzysięgły się i solidarnie występują przeciwko niej. Trudną do przecenienia, szkodliwą rolę odegrała w tej mierze religia chrześcijańska ze swoim stosunkiem do kobiet, potępieniem ciała i ludzkiej seksualności. Święty Augustyn nauczał, że niewiasta jest bestią ani trwałą, ani stałą i zawiścią swą wstyd przynosi mężowi, podsyca zło, jest początkiem wszelkich sporów i waśni. Inny ojciec Kościoła, Tertulian, zwrócił się do kobiet, określanych przez niego osobliwym mianem janua diaboli z następującym pouczeniem: Niewiasto, powinnaś zawsze chodzić w łachmanach i żałobie, ze łzami skruchy, aby ci zapomniano, żeś zgubiła rodzaj ludzki! Niewiasto, ty jesteś wrotami piekieł!

W pierwszych stuleciach po Chrystusie poglądy takie nie były sprzeczne z przykazaniem miłości bliźniego, do grona bliźnich nie zaliczano bowiem kobiet jako istot pozbawionych duszy. Dopiero w V wieku, na soborze w Macon biskupi, po długiej i burzliwej dyskusji, zdecydowali (przewagą jednego głosu), że kobiety mają duszę. Nie zmieniło to wiele stosunku chrześcijan do kobiet. Jeszcze siedem wieków później Św. Tomasz z Akwinu nazwał kobietę bujnym chwastem, człowiekiem niedoskonałym, którego ciało dlatego tylko wcześniej się rozwija, bo ma mniej wartości i przyroda mniej się nim zajmuje. Tymczasem prawdziwa miłość jest również, a może przede wszystkim, miłością ciała. Może się wyrażać w matczynej czułości, wzruszeniu na widok zmarszczek starzejącego się rodzica, w zachwycie uśmiechem ukochanej kobiety lub w pożądaniu obudzonym kształtem jej pośladków. Ciało i tak zwana dusza, czyli nasza psychika, stanowią z punktu widzenia miłości nierozerwalną całość. Niemożliwa jest również miłość samego ciała, ciało bowiem – żywe ciało – zawsze wyraża pragnienia i emocje. Potępienie tak zwanego seksu bez miłości oznacza opowiedzenie się za moralnością, która w swej istocie w miłość godzi. Biologicznym i psychologicznym sensem ludzkiego seksualizmu jest przecież (poza prokreacją) podtrzymywanie bliskiej więzi między mężczyzną i kobietą. Współżycie seksualne równie łatwo prowadzi do miłości, jak miłość do seksu. Miłość – powtórzmy – jak inne uczucia, dla swej pełni potrzebuje fizycznego wyrazu. Tłumiąc, co jest codziennym doświadczeniem nas wszystkich, potrzebę okazania komuś pożądania lub czułości, tłumimy w samym zalążku rodzące się uczucie. Zauważył to kiedyś najmądrzejszy bodaj z pisarzy Robert Musil: Do miłości jak do gniewu można dojść robiąc odpowiednie gesty – zauważył w swojej najważniejszej zapewne powieści. Zachowania seksualne to również takie gesty. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że współżycie seksualne bez odrobiny miłości jest – poza przypadkami patologicznymi – właściwie niemożliwe. Jeśli tej formy miłości nie zauważamy lub jej nie cenimy, to przede wszystkim z powodu opartej na uprzedzeniach i fałszywych wartościach koncepcji miłości, stawiającej najwyżej tak zwaną miłość czystą lub romantyczną, od której wymagamy, by była „zawirowaniem duszy”. Poddając się uwodzicielskiemu urokowi tego rodzaju literackich wizji, tracimy z oczu miłość taką, jaka jest naprawdę.

Miłość lekka jak oddech

Na zakończenie naszych rozważań o miłości, tej – jak ją nazwał Ortega y Gasset – „anomalii grzeczności”, opowiedzmy o jeszcze jednej pułapce – złudzeniu wyboru. Już Erich Fromm zauważył, że większość z nas żywi przekonanie, iż problem miłości, to w istocie problem znalezienia odpowiedniego obiektu uczucia: tego jedynego lub tej jedynej, której oddamy swoje serce. Tymczasem badania wykazują, że zakochanie nie ma z wyborem wiele wspólnego. Jest najczęściej skutkiem silnego pobudzenia emocjonalnego skojarzonego z jakąś osobą, która ze źródłem tego pobudzenia nie musi mieć żadnego związku. Może tu chodzić o lęk, który odczuwamy z powodu przebywania w niebezpiecznym miejscu, o euforię wywołaną muzyką i alkoholem lub inne silne przeżycie. W takim stanie ducha wystarczy, że druga osoba spełni minimalne warunki akceptowalności, byśmy uznali – przynajmniej na czas jakiś – że to właśnie ON lub ONA. Teoria ta dobrze wyjaśnia opisaną przez Harveya Cleckley'a zdumiewającą zdolność psychopatów do zdobywania i zatrzymywania przy sobie kobiet. Nikt przecież równie skutecznie jak psychopaci nie budzi silnych emocji. Przesadna i często zgubna wiara w decydującą rolę wyboru sprawia, że każdy lub każda z nas staje się przedmiotem nieustannego, krytycznego badania, że nie wiedząc o tym, zdaje albo nie zdaje egzaminu, jakiemu – świadomie lub nieświadomie – poddaje nas partner lub partnerka. W takiej sytuacji nawet niewielkie lub incydentalne trudności i napięcia prowadzić mogą do pochopnej i zgubnej dla związku konkluzji, że to jednak nie ten (nie ta), że szukać trzeba dalej. Może się oczywiście zdarzyć, że związek z kimś innym będzie bardziej udany; zwykle jednak, poddany ciągłemu, krytycznemu badaniu okazuje się kolejną porażką, i tak bez końca. Kult wyboru sprawia, że nie poświęcamy należytej uwagi jakości współżycia i nie pielęgnujemy istniejącego związku. A przecież wystarczy sięgnąć myślą poza wąski krąg własnej kultury i obyczajowości, by przekonać się, że miłość bez wyboru jest nie tylko możliwa, ale i nie mniej rozkoszna.

Miłość przychodzi łatwiej, gdy nie wymagamy od niej za dużo; gdy nie żądamy, by rozwiązała wszystkie nasze problemy i była tym, czy nie jest i być nie może: narkotykiem i źródłem euforii, która wypełnić ma pustkę w naszym życiu. Miłość bywa „zawirowaniem duszy”, ale wbrew romantycznym mitom, nie zdarza się to często, a już na pewno nie trwa długo. Nie wiadomo też, czy od początku nie jest wtedy tylko maską dla wulgarnej, kompulsywnej potrzeby silnych przeżyć, bez których nie czujemy, że żyjemy.

Częściej przydarza się nam miłość nie-wielka i nie-szalona, co nie znaczy bezwartościowa. Żeby jej wartości doświadczyć, trzeba jednak uznać jej prawo do istnienia, trzeba się zgodzić, że zasługuje ona na miano miłości. Nie oczekujmy w każdym przypadku, że wokół niej będzie się obracać całe nasze życie. Miłość może być sympatycznym epizodem, ciepłym przywiązaniem lub przejściową namiętnością. Może też być podobna do przyjaźni – i tylko od czasu do czasu, przy muzyce i winie, rodzić nastrój, o jakim opowiadają piewcy romantycznych uniesień.

Pokochać kogoś jest łatwiej, gdy nie oczekujemy, że musi to być ten jedyny lub ta jedyna na całe życie. Łatwiej wtedy przychodzi miłość mniejsza, ale i ta wielka: trwała i głęboka, która może zdecydować o tym, z kim spędzimy całe życie. Odkrycie i uznanie wartości miłości niewielkiej uwalnia nas bowiem od fałszywych wyobrażeń, oczekiwań i napięć, które każdą miłość – wielką i niewielką – utrudniają lub wręcz uniemożliwiają. Miłość wolna od ciężaru złudzeń staje się naprawdę – jak to ujął Śri Rajneesh – lekka jak oddech.

Co radzą rabini?

Istnieje żydowska przypowieść o rabinach, którzy przez długie lata uzgadniali najwłaściwsze ujęcie biblijnej nauki o miłości. Zaczęli od „musisz kochać bliźniego swego” i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powrócili do swoich domów. Nie trwało jednak długo, gdy zaczęły ich nurtować wątpliwości. Spotkali się znowu i uzgodnili nową, mniej kategoryczną wersję przykazania, które tym razem brzmiało: powinieneś kochać bliźniego swego”. Wkrótce jednak odrzucili i to ujęcie. Spotkali się po raz kolejny, naradzali się dłużej niż poprzednio i ostatecznie zgodzili się, że właściwy sens nauki o miłości wyrażają słowa:możesz kochać bliźniego swego”.

Inny mędrzec żydowski, Kurt Vonnegut, w najcieplejszej chyba ze swoich powieści, Syreny z Tytana, na temat miłości, ustami jednego z bohaterów, powiada: "Tak długo trwało, zanim uświadomiliśmy sobie, że celem ludzkiego życia – niezależnie od tego, kto nim steruje – jest darzenie miłością tego, kogo akurat ma się pod ręką.

Nie jest to myśl popularna. Wydaje się wręcz sprzeczna z duchem czasów, w jakich żyjemy. Jej przyjęcie jest tym trudniejsze, że nawet ci nieliczni, którzy intuicyjnie lub intelektualnie uznają jej sens, nie wiedzą, jak się do tego ideału zbliżyć, jak pokochać – choć trochę, ale naprawdę – kogoś ze znajomych lub przyjaciół, kto dotąd nie budził naszych silnych emocji. Na trudność tę chciałbym uczulić żydowskich mędrców, którzy w przyszłości będą się wypowiadać na temat miłości. Zanim to jednak nastąpi – a zapewne nie nastąpi to wkrótce – otwórzcie szerzej oczy, by jak bohater Vonneguta nie przegapić tej lub tego, kogo akurat macie pod ręką.




Towarzystwo Hhmanistyczne
Humanist Association