Barbara Stanosz

INTELEKTUALIŚCI I POLITYCY


Mniej więcej dekadę temu do amerykańskiej angielszczyzny wszedł termin public intellectual. Intelektualistami publicznymi zaczęto mianowicie nazywać osoby ze środowiska akademickiego, które pisują teksty prasowe wyrażające poglądy niezależne od redakcyjnych, uczestniczą w dyskusjach radiowych i telewizyjnych, albo w jakiejś innej formie występują publicznie, podejmując tematy luźno (lub zgoła wcale nie) związane z ich profesją, a interesujące szersze kręgi ludzi. Wkrótce potem na Florida Atlantic University w Boca Raton utworzono specjalny kierunek studiów, przygotowujących do roli (zawodu?) intelektualisty publicznego i kończących się doktoratem jako świadectwem wysokich kompetencji na tym polu.

Określenie public intellectual brzmi w angielszczyźnie nie lepiej niż jego dosłowny przekład w polszczyźnie i u starszego pokolenia inteligencji amerykańskiej, przechowującego dawne, nobliwe konotacje pojęcia intelektualisty, wywołuje niemiłe wrażenie spospolitowania tego pojęcia i zbanalizowania roli intelektualistów w życiu społecznym. Trudno wszakże oprzeć się wrażeniu, że odpowiada to obecnemu stanowi rzeczy, nie tylko w skali społeczeństwa amerykańskiego. Wprawdzie bowiem nadal zdarza się (choć chyba rzadziej niż niegdyś), że wybitne postaci nauki i kultury publicznie zabierają głos, indywidualnie lub zbiorowo, w ważnych ich zdaniem sprawach ogólnych, wyrażając swoje poparcie lub sprzeciw wobec pewnych poglądów, instytucji czy zjawisk życia społecznego (na przykład, przeciwko fobii na punkcie eksperymentów genetycznych); na co dzień natomiast w roli wyrazicieli niezależnych a ważkich opinii występują publicznie osoby wybierane do tej roli przez redaktorów rozmaitych mediów spośród rzeszy posiadaczy tytułu “prof.” lub “dr” i indagowane przez dziennikarzy w sprawach, które uznają oni za warte nagłośnienia. Niektóre z tych osób występują w takiej roli często, wypowiadając się przed ogromnym audytorium na nader zróżnicowane tematy, od odwiecznych kwestii światopoglądowych po bieżące kwestie polityczne, gospodarcze itp.

W ten sposób media tworzą, wedle niezbyt jasnych kryteriów, płynną wprawdzie, lecz z grubsza identyfikowalną grupę “intelektualistów publicznych” - niekoniecznie uznanych już autorytetów naukowych czy moralnych, lecz osób funkcjonujących niejako w ich kostiumie. Ludzie zakładają bowiem, że osoby te respektują kodeks, wbudowany w wizję intelektualisty, a zakazujący wygłaszania twierdzeń nie popartych mocnymi racjami, których dostarczają badania empiryczne, logika, czy odpowiedzialna refleksja filozoficzna. Dlatego w dość powszechnym przekonaniu uczone “gadające głowy” w telewizji oraz publicystyka prasowa sygnowana utytułowanymi nazwiskami stanowią źródło opinii najbardziej obiektywnych i kompetentnych, będąc niejako głosem naszego zbiorowego rozumu oraz kontrolowanego przez rozum sumienia zbiorowego.

Tymczasem cechą, która najostrzej odróżnia wykreowanego przez media intelektualistę publicznego od intelektualisty bez tego przymiotnika, jest właśnie niespełnianie tego założenia. Przede wszystkim, dla dziennikarza czy prezentera telewizyjnego lub radiowego ktoś, kto pomny owego kodeksu powstrzymywałby się od zdania w sprawie, o którą jest pytany, albo opatrywałby odpowiedź licznymi zastreżeniami, nie byłby atrakcyjnym rozmówcą - bez względu na swą naukową pozycję. Jeśli zaś ów dziennikarz czy prezenter jest – jak często się zdarza - zainteresowany w tym, by uzyskać wypowiedzi mające określony wydźwięk polityczny czy ideologiczny, poszuka (i znajdzie) uczonego rozmówcę, który mu to zapewni, w imię wartości bliższych jego ciału niż rygory myślenia naukowego i zasada odpowiedzialności za słowo.

W dniu, w którym piszę ten tekst, pewien profesor socjologii z Polskiej Akademii Nauk (niemal codziennie eksploatowany przez media jako specjalista od zjawisk społecznych) został zapytany w programie publicystycznym TVP, dlaczego Polacy źle oceniają swoją obecną sytuację materialną; odpowiedział, że przyczyną są ich bardzo wysokie aspiracje w tej dziedzinie. Następne pytanie dotyczyło źródeł powszechnej w Polsce, pesymistycznej oceny perspektyw pod tym względem; odpowiedź brzmiała: Polacy są pesymistami z natury. (Dodajmy, że działo się to w czasie, gdy polskie pielęgniarki właśnie zaczynały przegrywać desperacką walkę o podniesienie ich horrendalnie niskich płac do poziomu zapewniającego znośne warunki życia.) Przykładów takiej profesorskiej dezynwoltury myślowej w wystąpieniach publicznych jest bez liku. Niektóre (jak w przypadku hasła “Wieszać!”, lansowanego przez pewnego profesora filozofii jako recepta na moralne uzdrowienie ludzkości) mają podłoże w indywidualnych obsesjach i dewiacjach. Większość jednak jest – podobnie jak zacytowana wyżej wypowiedź socjologa – wyrazem konformizmu wobec panującego ładu (lub układu) politycznego i ideologii służącej jego interesom. Teza o jedyności skrajnego liberalizmu ekonomicznego jako drogi wyprowadzającej z zapaści gospodarczej tzw. minionego systemu; imperatyw reprywatyzacji; dyskwalifikowanie idei państwa opiekuńczego; pełna aprobata zbrojnej interwencji NATO w Jugosławii – to tylko kilka spośród wielu przykładów owego konformizmu. Do tego samego gatunku należą liczne przejawy lojalności, a co najmniej milczenia uczonych wobec jawnie bezpodstawnych przekonań o charakterze religijnym, zaszczepianych społeczeństwu jako rzekomo niewątpliwe i forsowanych jako podstawa prawa państwowego. Należy do nich przekonanie, że zapłodniona komórka jajowa jest człowiekiem, a uniemożliwienie jej rozwoju - morderstwem; że antykonepcja jest niebezpieczna dla zdrowia fizycznego i psychicznego; że odstępstwa od tradycyjnego modelu rodziny grożą rozpadem społeczeństwa; że dostępność pornografii stymuluje przestępczość; że moralność zakłada wiarę w Boga; że zaszczepianie “wartości chrześcijańskich” jest fundamentem wychowania, a “Dekalog” – kodeksem uniwersalnych zasad etyki; itd. To są również przekonania polityczne, bo ich akceptacja ma legitymizować system, w którym za fasadą demokracji działają mechanizmy państwa wyznaniowego.

Nie znam założeń programu studiów, kształcących intelektualistów publicznych na uniwersytecie w Boca Raton. Gdyby zapytano mnie o zdanie, doradziłabym, by adeptów tej specjalności ćwiczyć w mówieniu "Nie" zamiast "Tak" wobec wszelkich doktryn, teorii i poglądów oddających usługi politykom, także tym, którzy przybierają religijne barwy ochronne: nauczyć odnajdowania bezzasadnie przyjętych przesłanek, nieuprawnionych kroków w rozumowaniu, a także zasadzek i pułapek zastawionych na ludzi skłonnych do myślenia życzeniowego i kierowania się raczej emocjami niż trzeźwym osądem. Bo łańcuchy słów bywają równie skutecznym narzędziem niewolenia jednych przez drugich, jak łańcuchy z żelaza, ale też z tych pierwszych można ludzi słowami uwalniać. Trzeba jednak umieć i chcieć to robić. Jeśli nie czynią tego intelektualiści "bezprzymiotnikow", niechby ci publiczni zostali przygotowani i wdrożeni do pełnienia w społeczeństwie tej funkcji - może jednej z niewielu, które zasługują na miano misji.




Pierwsza strona
Raport CPK

Free counter and web stats